Arkadij i Borys Strugaccy. Pora Deszczów


© Copyright Ŕđęŕäčé č Áîđčń Ńňđóăŕöęčĺ
© Copyright Prze¨oży¨a: Irena Lewandowska
WWW: http://rusf.ru/abs/

Pora Deszczów
Prze¨oży¨a: Irena Lewandowska
Kiedy Irma wysz¨a, chuda, d¨ugonoga, uśmiechajNoc się po doros¨emu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, d¨ugo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor zajNo¨ się starannym zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, myśla¨ oszo¨omiony, dzieci nie rozmawiajNo w ten sposób. To nawet
nie brutalność, to okrucieństwo i nawet nie okrucieństwo - po prostu jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodni¨a twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczy¨a, przeanalizowa¨a, rzeczowo zakomunikowa¨a wynik i oddali¨a się
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
PrzezwyciężajNoc zażenowanie Wiktor spojrza¨ na Lolę. Na twarzy mia¨a
czerwone plamy, wargi jej drża¨y, jakby chcia¨a się rozp¨akać, ale
oczywiście p¨akać nie zamierza¨a, by¨a rozwścieczona do ostateczności.
- Widzisz? - zapyta¨a Wysokim g¨osem. - Taka smarkata... Gówniara! Nie
ma dla niej nic świętego, każde s¨owo - zniewaga, jakbym nie by¨a jej
matkNo, tylko szmatNo do pod¨ogi, o którNo można wytrzeć buty. Wstyd mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
Tak, pomyśla¨ Wiktor, i ja z tNo kobietNo ży¨em. Chodzi¨em z niNo w
góry, czyta¨em jej Baudelairea, drża¨em od jej dotknięcia, pamiętam jej
zapach., jzdaje się, że nawet bi¨em się o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem, o
czym ona myśla¨a, kiedy czyta¨em jej Baudelairea? Nie, to doprawdy
zdumiewajNoce, że uda¨o mi się od niej uciec. Po prostu niepojęte, jak to
się sta¨o, że mnie wypuści¨a? Zapewne też nie by¨em bukiecikiem fio¨ków.
Pewnie i teraz nie jestem, ale wtedy pi¨em jeszcze więcej niż obecnie, a do
tego uważa¨em się za wielkiego poetę.
- Ty, oczywiście, nie masz do tego g¨owy, gdzie tam - mówi¨a Lola -
życie w stolicy, różne tam primabaleriny, artystki... Wiem wszystko. Nie
wyobrażaj sobie, że my o niczym nie wiemy. I ta twoja ogromna forsa, i
kochanki, i nie kończNoce się skandale... Jeśli chcesz wiedzieć, mnie to
jest doskonale obojętne, nie przeszkadza¨am ci, robi¨eś co chcia¨eś...
W ogóle gubi jNo to, że bardzo dużo mówi. Jako panna by¨a cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, które od urodzenia wiedzNo, jak
się zachować. Ona wiedzia¨a. ZresztNo i teraz w¨aściwie nießle wyglNoda,
kiedy na przyk¨ad siedzi milczNoc na kanapie z papierosem i pokazuje
kolana... albo nagle splecie d¨onie na karku i się przeciNognie... Na
prowincjonalnego adwokata to powinno nadzwyczajnie dzia¨ać... Wiktor
wyobrazi¨ sobie sympatyczny wieczór - ten stolik przysunięty tak do kanapy,
butelka, szampan pieni się w kielichach, przewiNozana wstNożeczkNo
bombonierka czekolady i sam adwokat - wykrochmalony, muszka pod szyjNo.
Wszystko jak u ludzi i nagle wchodzi Irma... Koszmar, pomyśla¨ Wiktor,
nieszczęsna kobieta.
- Sam powinieneś zrozumieć - mówi¨a Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie pieniNodze teraz o wszystkim decydujNo. - Już się uspokoi¨a, czerwone
plamy znik¨y. - Wiem, że na swój sposób jesteś uczciwym cz¨owiekiem,
kapryśnym, rozpuszczonym, ale przecież nie z¨ym. Zawsze nam pomaga¨eś i
jeżeli o to chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest mi teraz potrzebna. Nie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa, ale
unieszczęśliwić mnie również ci się nie uda¨o. Masz swoje życie, a ja mam
swoje. Nawiasem mówiNoc, jeszcze nie jestem stara i niejedno jeszcze przede
mnNo...
Dziecko trzeba będzie zabrać, pomyśla¨ Wiktor. Jak widać, Lola już o
wszystkim zadecydowa¨a. Jeżeli Irmę tu zostawić, w domu zacznie się piek¨o.
Dobrze, ale gdzie ja jNo podzieję? Spróbuj być uczciwy, zaproponowa¨ sam
sobie, po prostu uczciwy. Tu trzeba uczciwie, to nie zabawka... Bardzo
uczciwie przypomnia¨ sobie swoje życie w stolicy. - Niedobrze, pomyśla¨.
Można oczywiście najNoć gosposię. To znaczy wynajNoć na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi - Irma powinna być ze mnNo, a nie z gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane przez ojców - to najlepsze dzieci. Poza tym ona
mi się podoba, chociaż to bardzo - dziwne dziecko. A w ogóle to mój
obowiNozek. ObowiNozek uczciwego cz¨owieka i ojca. I w tym wszystkim jest
wiele mojej winy. Ale to wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeśli
uczciwie - to się boję. Dlatego, że ona będzie sta¨a przede mnNo
uśmiechajNoc się szerokimi ustami, a co ja jej potrafię powiedzieć? Czytaj,
czytaj codziennie, czytaj, jak możesz najwięcej, nie musisz robić nic
innego, tylko czytaj. Ona to wie i beze mnie, a nic więcej nie mam jej do
powiedzenia. Dlatego w¨aśnie się boję... Ale to jeszcze nie wszystko, jeśli
zupe¨nie uczciwie. Ja nie chcę, i o to w¨aśnie chodzi. Przyzwyczai¨em się do
samotności. I lubię samotność. Nie chcę, żeby by¨o inaczej... I tak to
w¨aśnie wyglNoda, jeśli zupe¨nie uczciwie. Obrzydliwie wyglNoda, jak
zresztNo każda prawda. Cynicznie wyglNoda, egoistycznie, wstrętnie.
Uczciwie.
- Dlaczego milczysz? - zapyta¨a Lola. - Masz zamiar tak milczeć bez
końca?
- Nie, nie, s¨ucham cię - pośpiesznie powiedzia¨ Wiktor.
- Naprawdę s¨uchasz? Od pó¨ godziny czekam, żebyś by¨ ¨askaw
zareagować. Ostatecznie to nie tylko mój e dziecko...
A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyśla¨ Wiktor. Z niNo to już zupe¨nie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje się, wyobrazi¨a sobie, że taki problem
można rozwiNozać w ciNogu paru sekund, nie ruszajNoc się z miejsca, między
jednym papierosem a drugim.
- Zrozum - powiedzia¨a Lola - przecież nie proponuję, żebyś się sam
niNo zajmowa¨. Przecież wiem, że jej nie weßmiesz i dzięki Bogu, że nie
weßmiesz, zupe¨nie się do tego nie nadajesz. Ale przecież masz znajomości,
kontakty, pomimo wszystko jesteś dość znanym cz¨owiekiem - pomóż mi jNo
jakoś urzNodzić! SNo u nas przecież jakieś szko¨y dla uprzywilejowanych,
pensje, specjalne gimnazja. Irma jest zdolnym, muzykalnym dzieckiem, ma
zdolności matematyczne i do języków.
- Pensja - powiedzia¨ Wiktor. - Tak, oczywiście... pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartuję. Warto nad tym pomyśleć.
- O czym tu myśleć? Każdy by się cieszy¨, gdyby móg¨ umieścić swoje
dziecko na dobrej pensji albo w specjalnym gimnazjum. Żona naszego
dyrektora...
- S¨uchaj Lolu - powiedzia¨ Wiktor. - To jest dobry pomys¨ i postaram
się coś za¨atwić. Ale to nie takie proste, i na to potrzebny jest czas.
Oczywiście napiszę.
- Napiszę! To ca¨y ty. Nie trzeba pisać, tylko jechać, osobiście
prosić, k¨aniać się! Tak czy inaczej nic tu nie robisz! Tylko pijesz i
w¨óczysz się z dziwkami! Czy naprawdę tak trudno, dla rodzonej córki...
O do diab¨a, pomyśla¨ Wiktor, jak tu jej wszystko wyt¨umaczyć? Znowu
zapali¨ papierosa, wsta¨ i przespacerowa¨ się po pokoju. Za oknem
zmierzcha¨o się i po dawnemu la¨ deszcz, obfity, ciężki, niespieszny -
deszcz, którego by¨o bardzo dużo i który wyraßnie donikNod się nie spieszy¨.
- Ach, jak ty mi obrzyd¨eś! - powiedzia¨a Lola z nieoczekiwanNo
z¨ościNo - gdybyś wiedzia¨, jak mi obrzyd¨eś...
Czas iść, pomyśla¨ Wiktor. Zaczyna się święty macierzyński gniew,
wściek¨ość porzuconej kobiety i temu podobne. Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie będę obiecywa¨...
W niczym nie można na ciebie liczyć - mówi¨a dalej Lola. - Nieudany
mNoż, ojciec do niczego.... modny pisarz, widzicie go! Rodzonej córki nie
potrafi¨ wychować... Pierwszy lepszy kmiot zna się na ludziach lepiej niż
ty! No i co ja mam teraz robić? Z ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama gonię resztkNo si¨ i nic z tego nie wynika. Nic dla niej nie znaczę,
pierwszy lepszy mokrzak jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze zobaczysz! Ty jej niczego nie uczysz, doczekasz się, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz się, że napluje ci w mordę tak jak mnie...
- Przestań, Lolu - powiedzia¨ Wiktor krzywiNoc się. - Chyba jednak
trochę przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteś jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprócz ciebie...
- Wynoś się! - powiedzia¨a Lola.
- Wiesz, co ci powiem? - powiedzia¨ Wiktor. - Nie mam zamiaru się z
tobNo k¨ócić. Będę myśleć. A ty...
Sta¨a teraz wyprostowana i nieomalI dygota¨a, przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzucić się w k¨ótnię.
- A ty - spokojnie powiedzia¨ Wiktor - postaraj się nie denerwować. Coś
wymyślimy. Zadzwonię do ciebie.
Wszed¨ do przedpokoju i w¨oży¨ p¨aszcz. P¨aszcz by¨ jeszcze mokry.
Wiktor zajrza¨ do pokoju Irmy, żeby się pożegnać, ale Irmy nie by¨o. Okno
by¨o otwarte na oścież, deszcz chlusta¨ na parapet. Ścianę zdobi¨
transparent - wielkie, śliczne litery żNoda¨y Proszę nigdy nie zamykać okna.
Transparent by¨ pomięty, z¨achmaniony i pokryty ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNo¨ drzwi.
- Do widzenia Lolu - powiedzia¨. Lola nie odpowiedzia¨a.
Na ulicy by¨o już zupe¨nie ciemno. Deszcz zastuka¨ po ramionach, po
kapturze. Wiktor przygarbi¨ się wepchnNo¨ ręce g¨ębiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz pierwszy poca¨owaliśmy się, pomyśla¨. A tego domu wtedy
jeszcze nie by¨o, by¨ pusty plac, a za placem - wysypisko śmieci, tam
strzelaliśmy z procy do kotów. W mieście by¨o diabelnie dużo kotów, a teraz
nie widzia¨em ani jednego... Nie czytaliśmy tedy w ogóle, a Irma mia¨a pe¨en
pokój ksiNożek. Jakie by¨y w moich czasach dwunastoletnie dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
królewnNo ŚnieżkNo, zawsze we dwie, we trzy, szepczNoce sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zęby. Czyścioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
by¨y takie same jak my - podrapane kolana, oczy dzikie jak u rysia,
sk¨onność do odstawiania nogi... Wreszcie nastNopi¨y nowe czasy, czy co?
Nie, pomyśla¨. To nie czasy. To znaczy czasy oczywiście również... A może
mam córkę wunderkinda? Przecież zdarzajNo się wunderkindy. Jestem ojcem
wunderkinda. To bardzo zaszczytne, ale k¨opotliwe, i nie tyle zaszczytne,
ile k¨opotliwe, zresztNo koniec końców wcale nie zaszczytne... A tę uliczkę
zawsze lubi¨em, dlatego że jest najwęższa ze wszystkich. Tak, a oto i
bijatyka. S¨usznie, u nas po prostu inaczej nie można. Tak by¨o u nas od
zarania dziejów. A w dodatku dwóch na jednego...
Na rogu sta¨a latarnia. Na granicy oświetlonej przestrzeni mók¨
samochód z brezentowNo budNo, a obok samochodu dwóch w b¨yszczNocych
p¨aszczach przygina¨o do jezdni trzeciego - w czymś czarnym i mokrym.
Wszyscy troje z wysi¨kiem niezgrabnie dreptali po kocich ¨bach. Wiktor
zatrzyma¨ się, a następnie podszed¨ bliżej. Trudno by¨o pojNoć, co tu się
w¨aściwie dzieje. Do bójki niepodobne - nikt nikogo nie bije. Na zapasy dla
wy¨adowania m¨odzieńczych si¨ tym bardziej nie wyglNoda¨o - nie s¨ychać
zawadiackich okrzyków, ani dziarskiego rechotu... Trzeci - ten w czerni -
nagle wyrwa¨ się, upad¨ na plecy, a dwaj w p¨aszczach zwalili się
natychmiast na niego. I wtedy Wiktor zauważy¨, że drzwi samochodu by¨y
szeroko otwarte i pomyśla¨, że czarnego albo w¨aśnie wyciNognięto stamtNod,
albo próbujNo go tam wepchnNoć. Podszed¨ bardzo blisko i zarycza¨:
- Wróć!
Dwaj w p¨aszczach odwrócili się jednocześnie i przez kilka sekund
patrzyli na Wiktora spod nasuniętych na oczy kapturów. Wiktor zauważy¨
tylko, że obaj sNo m¨odzi, że usta majNo otwarte z wysi¨ku, a następnie obaj
z niebywa¨No szybkościNo dali nura do samochodu, silnik zawy¨, drzwi
trzasnę¨y i samochód zniknNo¨ w ciemnościach. Cz¨owiek w czerni powoli wsta¨
i przyjrzawszy mu się Wiktor odstNopi¨ do ty¨u. By¨ to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak ich nazywano z powodu żó¨tych kręgów wokó¨
oczu - w opasce z gęstego grubego materia¨u zas¨aniajNocej dolnNo część
twarzy. Oddycha¨ ciężko, z trudem unoszNoc resztki brwi. Po ¨ysej g¨owie
sp¨ywa¨a wóda.
- Co się sta¨o? - zapyta¨ Wiktor.
Okularnik patrzy¨ nie na niego, tylko w bok, oczy wysz¨y mu na wierzch.
Wiktor chcia¨ się odwrócić, i wtedy coś go z chrzęstem rNobnę¨o w kark, a
kiedy oprzytomnia¨, stwierdzi¨, że leży twarzNo do góry pod chlustajNocNo
rynnNo. Woda wpada¨a mu do ust, by¨a ciep¨awa, o posmaku rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNo¨ się i usiad¨, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, która
nagromadzi¨a się w kapturze pop¨ynę¨a teraz za ko¨nierz, moczNoc plecy. W
g¨owie hucza¨y dzwony, trNobi¨y trNoby i bi¨y bębny. Przez tę orkiestrę
Wiktor wypatrzy¨ przed sobNo chudNo ciemnNo twarz. ZnajomNo. Gdzieś już go
widzia¨. Jeszcze przed tym zanim us¨ysza¨ szczęk w¨asnych zębów... Pomaca¨
językiem, ruszy¨ szczękNo. Zęby by¨y w porzNodku. Ch¨opiec nabra¨ pod rynnNo
wody w d¨onie i chlusnNo¨ mu w oczy.
- Mi¨y mój - powiedzia¨ Wiktor. - Wystarczy.
- Wydawa¨o mi się, że pan jeszcze nie oprzytomnia¨ - powiedzia¨
ch¨opiec z powagNo.
Wiktor ostrożnie wsunNo¨ d¨oń pod kaptur i pomaca¨ kark. Tam by¨ guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych kości, nawet krwi nie by¨o.
- Kto to mnie tak? - zapyta¨ z zadumNo. - Nie ty, mam nadzieję?
- Będzie pan móg¨ iść sam, panie Baniew? - zapyta¨ ch¨opiec. - A może
kogoś zawo¨ać? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciężki.
Wiktor przypomnia¨ sobie, kto to jest.
- Znam cię - powiedzia¨. - Ty jesteś Bol-Kunac, kolega mojej córki.
- Tak - powiedzia¨ ch¨opiec.
- No i bardzo dobrze. Nie trzeba nikogo wo¨ać i nikomu o niczym mówić.
Może tylko posiedßmy jeszcze chwilę i oprzytomnijmy.
Teraz zauważy¨, że z Bol-Kunacem też nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku ciemnia¨ świeży siniak, a górna warga by¨a spuchnięta i
krwawi¨a.
- Może jednak kogoś zawo¨am - powiedzia¨ Bol-Kunac.
- A czy warto?
- Widzi pan, panie Baniew, nie podoba mi się sposób w jaki drga pański
policzek.
- Naprawdę? - Wiktor obmaca¨ twarz. Policzę k nie drga¨. - To ci się
tylko wy daj e... Tak. Teraz spróbujemy wstać. Co należy zrobić w tym celu?
W tym celu trzeba podciNognNoć nogi pod siebie... - podciNognNo¨ nogi pod
siebie i nogi wyda¨y mu się niezupe¨nie w¨asne. - Następnie lekko
odpychajNoc się od ściany przenieść środek ciężkości w taki sposób... -
nijak nie udawa¨o mu się przenieść środka ciężkości, coś przeszkadza¨o. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomyśla¨. I to jak sprytnie...
- Pan sobie przydepta¨ p¨aszcz - zawiadomi¨ go ch¨opiec, ale Wiktor już
sam uporzNodkowa¨ Swoje ręce i nogi, swój p¨aszcz i swojNo orkiestrę pod
czaszkNo. Wsta¨. PoczNotkowo trzeba by¨o trzymać się trochę ściany, ale
potem posz¨o lepiej.
- Aha - powiedzia¨. - To znaczy, że ciNognNo¨eś mnie stamtNod do tej
rynny. Dziękuję.
Latarnia by¨a na miejscu, ale nie by¨o ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo nie by¨o. Tylko maleńki Bol-Kunac ostrożnie g¨adzi¨ swój siniak
mokrNo d¨oniNo.
- Gdzie się oni wszyscy podzieli? - zapyta¨ Wiktor. Ch¨opiec nie
odpowiedzia¨.
- Sam tu leża¨em? - zapyta¨ Wiktor. - Nikogo więcej nie by¨o?
- Chodßmy, odprowadzę, pana - powiedzia¨ Bol-Kunac. - DokNod pan woli
iść? Do domu?
- Poczekaj - powiedzia¨ Wiktor. - Widzia¨eś, jak oni chcieli z¨apać
okularnika?
- Widzia¨em jak on pana uderzy¨ - odpowiedzia¨ Bol-Kunac.
- Kto?
- Nie pozna¨em. Sta¨ ty¨em.
- A ty gdzie by¨eś?
- Widzi pan, ja leża¨em tu, za rogiem...
- Nic nie rozumiem - powiedzia¨ Wiktor. - Może z mojNo g¨owNo jest coś
nie w porzNodku... Dlaczego w¨aściwie leża¨eś za rogiem? Mieszkasz tam?
- Widzi pan, leża¨em ponieważ mnie og¨uszono wcześniej. Nie ten, który
pana uderzy¨, ten drugi.
- Okularnik?
Szli powoli, starajNoc trzymać się jezdni, żeby nie kapa¨o z dachów.
- N - nie - odpowiedzia¨ Bol-Kunac po chwili namys¨u. - Moim zdaniem
żaden nie mia¨ okularów.
- O Boże - powiedzia¨ Wiktor. WsunNo¨ rękę pod kaptur i pomaca¨ guza. -
Mówię o tym trędowatym, nazywajNo ich okularnikami. No wiesz, ci z
leprozorium... Mokrzaki...
- Nie wiem - powściNogliwie odezwa¨ się Bol-Kunac. - Moim zdaniem oni
Wszyscy byli zupe¨nie zdrowi.
- No - no - powiedzia¨ Wiktor. Odczu¨ pewien niepokój i nawet
przystanNo¨. - Ty co, chcesz mi wmówić, że tam nie by¨o trędowatego? Z
czarnNo opaskNo, ca¨y na czarno...
- On wcale nie jest trędowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedzia¨
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
Po raz pierwszy w tym ch¨opcu pojawi¨o się coś ch¨opięcego i
natychmiast znik¨o.
- Nie jest dla mnie zupe¨nie jasne, dokNod idziemy - powiedzia¨ po
chwili milczenia poprzednim beznamiętnym i poważnym g¨osem. - Najpierw
wyda¨o mi się, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzę, że idziemy w
przeciwnNo stronę.
Wiktor wciNoż sta¨ patrzNoc na niego z góry na dó¨. Jedno warte
drugiego, pomyśla¨. Wszystko obliczy¨, przeanalizowa¨ i spokojnie postanowi¨
nie informować mnie o rezultacie. I nie zamierza mi opowiedzieć, co tu się
sta¨o. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy się zmieniajNo... G¨upie gadanie, znam dzisiejszych bandytów...
- Wszystko się zgadza - powiedzia¨ i ruszy¨ dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
Ch¨opiec, wyprostowany, mokry i surowy szed¨ obok. Prze¨amujNoc
niejakNo niezręczność Wiktor po¨oży¨ mu rękę na ramieniu. Nic szczególnego
nie zasz¨o - ch¨opiec jakoś to ścierpia¨. ZresztNo bardzo możliwe, że po
prostu uzna¨, iż jego ramię okaza¨o się przydatne w celach ściśle
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
- Muszę ci powiedzieć - niezwykle poufnym tonem oznajmi¨ Wiktor - że ty
i Irma macie dziwny sposób prowadzenia rozmowy. My w dzieciństwie
rozmawialiśmy inaczej.
- Doprawdy? - uprzejmie zapyta¨ Bol-Kunac. - To znaczy jak?
- No, na przyk¨ad twoje pytanie brzmia¨oby tak - chyba zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszy¨ ramionami.
- Chce pan powiedzieć, że tak by¨oby lepiej?
- Na Boga, nie! Chcę tylko powiedzieć, że by¨oby naturalniej.
- W¨aśnie to co najnaturalniejsze - zauważy¨ Bol-Kunac - najmniej
przystoi cz¨owiekowi.
Wiktor poczu¨ jakiś wewnętrzny ch¨ód. I niepokój. Może nawet strach.
Jakby kot parsknNo¨ mu śmiechem prosto w twarz.
- To co naturalne, zawsze jest prymitywne - ciNognNo¨ tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A cz¨owiek jest istotNo skomplikowanNo, naturalność do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
- Tak - powiedzia¨ Wiktor. - Oczywiście.
By¨o coś zdumiewajNoco fa¨szywego w tym, jak po ojcowsku trzyma¨ rękę
na ramieniu tego dzieciaka, który nie by¨ dzieckiem. Aż mu ¨okieć zdrętwia¨.
Ostrożnie cofnNo¨ rękę i wsadzi¨ jNo do kieszeni.
- Ile masz lat? - zapyta¨.
- Czternaście - odpowiedzia¨ z roztargnieniem Bol-Kunac.
- A - a...
Każdy ch¨opiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowa¨by się tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie by¨ każdym ch¨opcem, by¨ nie każdym. Nie
interesowa¨y go intrygujNoce monosylaby. Bol-Kunac rozmyśla¨ nad relacjami
między naturalnym i prymitywnym w naturze i w spo¨eczeństwie. Ża¨owa¨, że
trafi¨ mu się tak nieinteligentny rozmówca i do tego jeszcze rNobnięty w
g¨owę.
Wyszli teraz na Aleję Prezydenta. Tu by¨o już bardzo dużo latarni i
nawet trafiali się przechodnie, pośpieszni, przygarbieni wielodniowym
deszczem mężczyßni i kobiety. By¨y tu oświetlone wystawy sklepowe i
rozjarzone neonowym blaskiem wejście do kina, gdzie pod daszkiem t¨oczyli
się bardzo jednakowi m¨odzi ludzie nieokreślonej p¨ci w b¨yszczNocych
p¨aszczach do kostek. A nad tym wszystkim poprzez deszcz b¨yska¨y z¨ote i
niebieskie zaklęcia Prezydent jest ojcem narodu, Legionista Wolności, to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona s¨awa...
Si¨No inercji wciNoż jeszcze szli jezdniNo i przejeżdżajNocy samochód
zatrNobiwszy gniewnie przepędzi¨ ich na chodnik i obryzga¨ brudnNo wodNo.
- A ja myśla¨em, że masz co najmniej osiemdziesiNot lat - powiedzia¨
Wiktor.
- Chyba pan zasuwa - wstrętnym g¨osem zapyta¨ Bol-Kunac i Wiktor
roześmia¨ się z ulgNo. Jednak by¨ to zwyczajny ch¨opiec, zwyczajny normalny
wunderkind, co to się naczyta¨ Heibora, Zurzmansona, Fromfha i być może
nawet przebrnNo¨ przez Spenglera.
- Mia¨em w dzieciństwie kolegę - powiedzia¨ Wiktor - który postanowi¨
przeczytać Hegla w oryginale i nawet w końcu przeczyta¨, tyle że sta¨ się
schizofrenikiem. Ty, w twoim wieku, niewNotpliwie wiesz, co to takiego
schizofrenik.
- Tak, wiem - powiedzia¨ Bol-Kunac.
- I nie boisz się?
- Nie.
Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponowa¨:
- Może zajdziesz do mnie, żeby się wysuszyć?
- Dziękuję. W¨aśnie zamierza¨em prosić o pozwolenie odwiedzenia pana.
Po pierwsze, chcę panu coś jeszcze powiedzieć, a po drugie, chcia¨bym
zadzwonić. Pozwoli pan?
Wiktor pozwoli¨. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, który
na widok Wiktora zdjNo¨ czapkę.. Wiktor poczuj dobrze sobie znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można będzie pić, gadać
co ślina na język przyniesie i odsunNoć ¨okciem na jutro to, co tak
irytujNoco atakowa¨o dzisiaj; przedsmak Jula Golema i doktora R. Kwadrygi,
być może poznam jeszcze kogoś, niewykluczone że coś się wydarzy - jakaś
awantura, albo narodzi się fabu¨a - i zamówię sobie dzisiaj minogi, niech
będzie mi¨o i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadę do Diany.
Kiedy Wiktor odbiera¨ klucze w recepcji, za jego plecami odbywa¨a się
rozmowa. Bol-Kunac rozmawia¨ ze szwajcarem. "Po co się tu pchasz?" - sycza¨
portier. - "Przyszed¨em porozmawiać z panem Baniewem." "Ja ci pokażę rozmowy
z panem Baniewem - sycza¨ portier. - W¨óczysz się po restauracjach. .."
"Przyszed¨em porozmawiać z panem Baniewem - powtarza¨ Bol-Kunac. -
Restauracje mnie nie interesujNo". "Tego brakowa¨o żeby takiego szczeniaka
interesowa¨y restauracje... A ja cię zaraz stNod wyrzucę..." Wiktor wziNo¨
klucz i odwróci¨ się.
- E... - powiedzia¨. Znowu zapomnia¨ nazwiska portiera. - Ch¨opak jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
Portier nic nie odpowiedzia¨, minę mia¨ niezadowolonNo.
Wiktor i Bol-Kunac weszli na górę. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzuci¨
p¨aszcz i pochyli¨ się, żeby rozsznurować buty. Krew uderzy¨a mu do g¨owy i
poczu¨ powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu, gdzie znajdowa¨ się guz,
ciężki i okrNog¨y jak o¨owiana kula. Natychmiast wyprostowa¨ się, opar¨ o
futrynę i zaczai zdejmować but przytrzymujNoc piętę czubkiem drugiego.
Bol-Kunac sta¨ obok, kapa¨a z niego woda.
- Rozbieraj się - powiedzia¨ Wiktor. - Powieś wszystko na kaloryferze,
zaraz dam ci ręcznik.
- Chcia¨bym zadzwonić, jeżeli pan pozwoli - odpar¨ Bol-Kunac nie
ruszajNoc się z miejsca.
- Bardzo proszę - Wiktor ściNognNo¨ drugi but i w mokrych skarpetkach
poszed¨ do ¨azienki. RozbierajNoc się, s¨ysza¨ jak ch¨opiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyraßnie. Tylko raz jasno i dobitnie powiedzia¨ "Nie wiem".
Wiktor wytar¨ się ręcznikiem, narzuci¨ szlafrok, wyj No¨ czyste
prześcierad¨o kNopielowe i wszed¨ do pokoju. - Masz - rzek¨ i od razu
zorientowa¨ się, że wszystko na nic. Bol-Kunac nadal sta¨ pod drzwiami i
nadal z niego kapa¨o. .
- Dziękuję - powiedzia¨. - Widzi pan, muszę już iść. Chcia¨bym jeszcze
tylko...
- Przeziębisz się - rzek¨ Wiktor.
- Nie, proszę się nie niepokoić, dziękuję panu. Ja się nie przeziębię.
Chcia¨bym tylko jeszcze omówić z panem pewien problem. Czy Irma nic nie
mówi¨a?
Wiktor rzuci¨ prześcierad¨o na kanapę, przykucnNo¨ przed barkiem,
wyjNo¨ butelkę i szklankę.
- Irma mówi¨a mi mnóstwo rzeczy - odpar¨ dosyć ponuro. Nala¨ do
szklanki dżinu na wysokość palca i dola¨ trochę wody.
- Nie przekaza¨a panu naszego zaproszenia?
- Nie, żadnych zaproszeń mi nie przekazywa¨a. Masz, wypij.
- Dziękuję panu, nie trzeba. Jeśli Irma nie przekaza¨a, to ja przekażę.
Chcielibyśmy się z panem spotkać, jeśli można.
- Jacy - my?
- Gimnazjaliści. Widzi pan, czytaliśmy pańskie ksiNożki chcielibyśmy
zadać panu kilka pytań.
- Hm - powiedzia¨ Wiktor z powNotpiewaniem. - Jesteś pewien, że to
będzie dla wszystkich interesujNoce?
- Myślę, że tak.
- Ale ja nie piszę dla gimnazjalistów - przypomnia¨ Wiktor.
- To nieważne - powiedzia¨ Bol-Kunac z ¨agodnym uporem. - Czy pan by
się zgodzi¨? Wiktor z zadumNo pobe¨ta¨ w szklance przejrzysty p¨yn.
- A może jednak się napijesz? - zapyta¨. - Najlepsze lekarstwo na
przeziębienie. Nie? W takim razie sam to wypiję. - Wychyli¨ szklankę. -
Dobrze, zgadzam się. Tylko bez żadnych afiszów, og¨oszeń i tak dalej. W
najwęższym kręgu. Wy i ja... Kiedy?
- Kiedy panu będzie wygodnie. Nießle by¨oby w tym tygodniu. Rano.
- Powiedzmy za dwa - trzy dni. Tylko niezbyt wcześnie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze będzie?
- Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. Przypomnieć panu?
- ObowiNozkowo - powiedzia¨ Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak również o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram się zapomnieć.
- Dobrze, przypomnę panu - rzek¨ Bol-Kunac. - A teraz jeżeli pan
pozwoli, to już pójdę. Do widzenia, panie Baniew.
- Poczekaj, odprowadzę cię - powiedzia¨ Wiktor. - Bo jeszcze ten...
portier coś ci zrobi. Dzisiaj jest w wyjNotkowo z¨ym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
- Dziękuję panu, ale proszę się nie niepokoić - powiedzia¨ Bol-Kunac. -
To mój ojciec.
I wyszed¨. Wiktor nala¨ sobie jeszcze raz na palec dżinu i pad¨ na
fotel. Tak, pomyśla¨. Biedny portier. Jak on się nazywa? G¨upio, że
zapomnia¨em, bNodß co bNodß jesteśmy towarzyszami w nieszczęściu, kolegami.
Trzeba będzie z nim porozmawiać, wymienić doświadczenia. Na pewno ma d¨uższy
staż... Cóż za zdumiewajNoca koncentracja wunderkindów w moim zatęch¨ym
ojczystym miasteczku. Może to skutek podwyższonej wilgotności?... Odrzuci¨
g¨owę do ty¨u i skrzywi¨ się z bólu. A to drań, czym on mnie tak? Pomaca¨
guz. Najpewniej gumowNo pa¨kNo. ZresztNo skNod mam w¨aściwie wiedzieć, jak
skutkuje gumowa pa¨ka. Jak dzia¨a modernistyczne krzes¨o w "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przyk¨ad rękojeść pistoletu -
też wiem. Butelka po szampanie i butelka z szampanem... Trzeba będzie
zapytać Golema... W ogóle, to jakaś dziwna historia, dobrze by¨oby się w
niej zorientować... I zaczNo¨ orientować się w tej historii, żeby dogonić
wyp¨ywajNocNo na drugim planie myśl o Irmie, o konieczności zrezygnowania z
czegoś, ograniczenia się w czymś tam, albo pisania do kogoś, proszenia o
coś... "Daruj stary, że zawracam ci g¨owę, ale nagle objawi¨a się moja
córka, mniej więcej dwunastoletnia, bardzo sympatyczne stworzenie, ale ma
matkę idiotkę i g¨upiego ojca a więc trzeba jNo umieścić gdzieś możliwie
daleko od g¨upich ludzi..." Nie chcę dzisiaj o tym myśleć, pomyślę o tym
jutro. Spojrza¨ na zegarek. W ogóle dosyć tego myślenia. Starczy.
Wsta¨ i zaczNo¨ ubierać się przed lustrem. Brzuch mi rośnie, co u
diab¨a, skNod u mnie nagle brzuch? Taki zawsze by¨em chudy i żylasty...
W¨aściwie nawet nie brzuch - szlachetny wypracowany ka¨dun, skutek
uregulowanego trybu życia i dobrego jedzenia - tylko brzuszek jakiś
parszywiutki, opozycyjny brzuszek. Pan prezydent na pewno nie ma czegoś
podobnego. Pan prezydent niezawodnie posiada szlachetny, opięty czymś
czarnym i b¨yszczNocym sterowiec...
ZawiNozujNoc krawat przysunNo¨ twarz do lustra i nagle pomyśla¨ - jak
też wyglNoda¨a ta pewna siebie, mocna twarz, tak uwielbiana przez kobiety
określonej konduity, nie¨adna, lecz mężna twarz wojownika o kwadratowym
podbródku, jak wyglNoda¨ a ta twarz pod koniec historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, również nie pozbawiona męskości z elementami kNotów
prostych pod koniec historycznego spotkania przypomina¨a mówiNoc otwarcie
tylko między nami, świński ryj. Pan prezydent raczy¨ podekscytować się do
najwyższego stopnia, z zębatej paszczy lecia¨y bryzgi, a ja wyjNo¨em
chusteczkę i demonstracyjnie wytar¨em policzek i to by¨ z pewnościNo
najodważniejszy postępek w moim życiu, jeśli nie liczyć tamtego wypadku,
kiedy walczy¨em z trzema czo¨gami jednocześnie. - Ale jak walczy¨em z
czo¨gami - nie pamiętam, wiem tylko z opowiadań świadków, chusteczkę za to
wyjNo¨em świadomie i dobrze wiedzia¨em na co się odważam... W gazetach o tym
nie pisano. Gazety uczciwie i po męsku, z surowNo prostotNo poinformowa¨y,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podziękowa¨ panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjaśnienia jakie pad¨y w trakcie rozmowy".
Dziwne, jak dok¨adnie to wszystko pamiętam. Stwierdzi¨, że zbiela¨ mu
koniec nosa i policzki. Tak w¨aśnie wtedy wyglNoda¨em, a nie wrzeszczeć na
takiego to po prostu grzech. Przecież nie wiedzia¨ biedak, że to nie ze
strachu, że blednę ze z¨ości, jak Ludwik XIV... Tylko raczej nie jedzmy
musztardy po obiedzie. Co za różnica, od czego tam, u niego, poblad¨em...
Dobrze, dosyć tego. Ale po to, żeby się uspokoić, po to żeby się doprowadzić
do porzNodku, zanim się pokażę ludziom, żeby przywrócić normalny kolor
nie¨adnej ale męskiej twarzy, muszę panu przypomnieć, panie Baniew, że gdyby
pan nie zademonstrowa¨ panu prezydentowi swojej chusteczki do nosa, to
siedzia¨by pan op¨ywajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopi¨ dżinu i zszed¨ do restauracji.
*
- Oczywiście, być może chuligani - powiedzia¨ Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden chuligan nie zadziera¨by z okularnikiem. Rzucić w niego
kamieniem - proszę bardzo, ale ¨apać, gdzieś ciNognNoć, w ogóle dotykać...
Baliśmy się ich jak zarazy.
- Przecież powtarzam panu - to jest choroba genetyczna - powiedzia¨
Golem. - Oni w ogóle nie sNo zaraßliwi.
- Jak to, niezaraßliwi - powiedzia¨ Wiktor - kiedy dostaje się od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
- Od ropuchy nie dostaje się brodawek - dobrodusznie powiedzia¨ Golem.
- I od mokrzaków też się nie dostaje. Wstyd, panie pisarzu. ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
- Jak i ca¨y naród. Naród jest ciemny, ale mNodry. I jeśli naród
twierdzi, że od ropuch i okularników dostaje się brodawek.
- A oto nadchodzi mój inspektor - powiedzia¨ Golem. Prosto z ulicy
wszed¨ Pawor w mokrym p¨aszczu.
- Dobry wieczór - powiedzia¨. - Ca¨y przemok¨em, chcę się napić.
- Znowu śmierdzi od niego i¨em - z niezadowoleniem powiedzia¨ R.
Kwadryga zbudzony z alkoholowego transu. - Wiecznie śmierdzi i¨em. Jak w
stawie. Rzęsa.
- Co panowie pijecie? - zapyta¨ Pawor.
- Którzy? - zainteresowa¨ się Golem. - Ja na przyk¨ad jak zawsze piję
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
- Hańba! - z oburzeniem powiedzia¨ doktor R. Kwadryga. - ¸uska! I
g¨owy.
- Podwójny koniak! - krzyknNo¨ Pawor do kelnera.
Twarz mia¨ mokrNo od deszczu, jego gęste w¨osy zlepia¨y się i ze skroni
po ogolonych policzkach sp¨ywa¨y b¨yszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno mu zazdrości. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego? Twarda
twarz to znaczy - leje deszcz, reflektory, latajNo cienie po mokrych
wagonach, za¨amujNo się... wszystko jest czarne, b¨yszczNoce, wy¨Nocznie
czarne i wy¨Nocznie b¨yszczNoce, nie ma żadnych rozmów, żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy się podporzNodkowujNo... niekoniecznie wagony, być
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie by¨ i skNod przyszed¨...
dziewczyny padajNo na wznak, a mężczyßni majNo ochotę zachować się
prawdziwie po męsku - powiedzmy wyprostować ramiona i wciNognNoć brzuch. Na
przyk¨ad Goleniowi przyda¨oby się wciNognNoć brzuch, tylko raczej nic z
tego, gdzie on go wciNognie, wszystko tam ma zajęte. Doktor R. Kwadryga -
tak, ale za to nie rozprostuje już ramion, od bardzo wielu dni jest
zgarbiony na wieki. Wieczorami zgarbiony nad sto¨em, rankiem nad miskNo, a
we dnie przez chorNo wNotrobę. A to znaczy, że tutaj tylko ja jestem w
stanie wciNognNoć brzuch i rozprostować ramiona, ale lepiej golnę sobie
szklaneczkę dżinu.
- Nimfoman - smutnie powiedzia¨ do Pawora doktor R. Kwadryga. -
Rusa¨koman. I wodorosty.
- Niech pan się zamknie, doktorze - powiedzia¨ Pawor. Wyciera¨ twarz
papierowymi serwetkami, gniót¨ je i rzuca¨ na pod¨ogę. Potem zaczai wyciekać
ręce.
- Z kim się pan pobi¨? - zapyta¨ Wiktor.
- Zgwa¨cony przez okularnika - oznajmi¨ doktor R. Kwadryga z mękNo
starajNoc się rozprowadzić we w¨aściwym kierunku oczy, które skupi¨y mu się
u nasady nosa.
- Na razie jeszcze z nikim - odpar¨ Pawor i uważnie popatrzy¨ na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważy¨.
Kelner przyniós¨ koniak: Pawor powoli wycedzi¨ kieliszek i wsta¨.
- Pójdę się umyć - powiedzia¨ równym g¨osem. - Za miastem b¨oto, ca¨y
się uświni¨em. - I odszed¨, zaczepiajNoc po drodze o krzes¨a.
- Coś się dzieje z moim inspektorem - powiedzia¨ Golem. Prztyknięciem
zrzuci¨ ze sto¨u zmiętNo serwetkę. - Coś na wszechświatowNo skalę. Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
- Pan powinien lepiej wiedzieć - odpowiedzia¨ Wiktor. - Pawor jest
pańskim inspektorem a nie moim. A poza tym pan przecież wie wszystko. A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
- Nikt nic nie wie - zaprzeczy¨ Golem. - Niektórzy się domyślajNo.
Bardzo niewielu - tylko ci, którzy majNo ochotę. Ale tak nie można postawić
pytania - skNod oni się domyślajNo - bo to jest gwa¨t nad językiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje s¨ońce? Czy wybaczy¨by pan Szekspirowi, gdyby
napisa¨ coś podobnego? ZresztNo Szekspirowi pan by wybaczy¨. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego Baniew... Niech pan pos¨ucha, panie beletrysto,
mam pewien pomys¨. Ja się napiję koniaku, a pan skończy z tym dżinem. Czy
może ma pan już dość?
- Golem - powiedzia¨ Wiktor - przecież pan chyba wie, że ja jestem
cz¨owiekiem z żelaza?
- Domyślam się.
- A co z tego wynika?
- Że boi się pan zardzewieć.
- Za¨óżmy - powiedzia¨ Wiktor. - Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o
to, że mogę pić dużo i d¨ugo nie tracNoc równowagi moralnej.
- Ach, więc w tym rzecz - powiedzia¨ Golem nalewajNoc sobie z karafki.
- No dobrze, wrócimy jeszcze do tego tematu.
- Nie pamiętam - odezwa¨ się nagle jasnym g¨osem doktor R. Kwadryga. -
Czy się panom przedstawi¨em już czy jeszcze nie? Mam honor - Rem Kwadryga,
malarz, doktor honoris causa, cz¨onek honorowy. .. Ciebie pamiętam -
powiedzia¨ do Wiktora. - Myśmy z tobNo razem studiowali i jeszcze coś... A
;a to pana, proszę mi wybaczyć...
- Nazywam się Jul Golem - niedbale powiedzia¨ Golem.
- Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
- Nie. Lekarz.
- Chirhurg?
- Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaśni¨ Golem.
- Ach tak! - powiedzia¨ doktor R. Kwadryga potrzNosajNoc g¨owNo jak
koń. - Oczywiście. Proszę mi wysNoczyć Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... Za¨atwić
panu odznaczenie... Tacy ludzie sNo nam potrzebni... Przepraszam -
powiedzia¨ znienacka. - Zaraz wracam.
Wygrzeba¨ się z fotela i ruszy¨ w stronę wyjścia b¨NodzNoc między
pustymi stolikami. Podbieg¨ do niego kelner i doktor R. Kwadryga objNo¨ go
za szyję.
- To wszystko przez te deszcze - powiedzia¨ Golem. - Oddychamy wodNo.
Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo i
smutkiem popatrzy¨ na Wiktora. - A deszcz będzie padać na puste miasto,
podmywać jezdnie, kapać przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez końca będzie wciNoż
padać i padać...
- Apokalipsa - powiedzia¨ Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieć.
- Tak; Apokalipsa... Będzie padać i padać, a potem ziemia przesyci się
i wzejdzie nowe ziarno, jakiego nigdy przedtem nie by¨o. Ale nas już nie
będzie, żeby móc zachwycać się nowym wszechświatem...
Gdyby nie te niebieskawe worki pod oczami, gdyby nie ten obwis¨y
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspania¨y semicki nos nie by¨ taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, wszyscy prorocy
byli alkoholikami, ponieważ to okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyć. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla proroków, to
powinni mieć tytu¨ co najmniej tajnego radcy - dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomog¨o...
- Za systematyczny pesymizm - powiedzia¨ Wiktor na g¨os - prowadzNocy
do poderwania s¨użbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazuję na przysz¨ość:
tajnego radcę Golema ukamienować w prosektorium.
Golem coś mruknNo¨.
- Jestem zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmi¨. - A poza tym, skNod
prorocy w naszych czasach? Ja osobiście nie znam ani jednego. Mnóstwo
fa¨szywych proroków i ani jednego proroka. W naszych czasach nie sposób
przewidzieć przysz¨ości - to gwa¨t na języku. Co by pan powiedzia¨
przeczytawszy u Szekspira - przewidzieć teraßniejszość? Czy można
przewidzieć szafę we w¨asnym mieszkaniu?... A oto i mój inspektor. Jak pan
się czuje, inspektorze?
- Wspaniale - odpowiedzia¨ Pawor siadajNoc. - Kelner, podwójny koniak.
Tam w holu naszego malarza trzyma czterech - zawiadomi¨. - WyjaśniajNo mu,
gdzie jest wejście do restauracji. Postanowi¨em się nie wtrNocać, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie się do bicia... O jakich szafach mowa?
By¨ suchy, elegancki, odświeżony, pachnia¨ wodNo kolońskNo.
- Mówimy o przysz¨ości - odpowiedzia¨ Golem,
- Jaki sens ma mówienie o przysz¨ości? - zapyta¨ Pawor. - O przysz¨ości
się nie mówi, przysz¨ość się tworzy. Oto kieliszek koniaku. Jest pe¨ny.
Sprawię, że będzie pusty. O tak. Pewien mNodry cz¨owiek powiedzia¨, że
przysz¨ości nie sposób przewidzieć, ale można jNo wynaleßć.
- Inny mNodry cz¨owiek powiedzia¨ - zauważy¨ Wiktor - że przysz¨ości w
ogóle nie ma, jest tylko teraßniejszość.
- Nie lubię klasycznej filozofii - powiedzia¨ Pawor. - Ci ludzie nic
nie umieli i niczego nie chcieli. Po prostu lubili filozofować jak Golem -
pić. Przysz¨ość - to dok¨adnie unieszkodliwiona teraßniejszość.
- Zawsze mam dziwne uczucie - powiedzia¨ Golem - kiedy w mojej
obecności cywil rozumuje jak wojskowy.
- Wojskowi w ogóle nie rozumujNo - zaoponowa¨ Pawor. - Wojskowi majNo
wy¨Nocznie odruchy i niewielkie emocje.
- Większość cywilów również - powiedzia¨ Wiktor macajNoc kark.
- Teraz nikt nie ma czasu na rozmyślania - powiedzia¨ Pawor. - Ani
cywile, ani wojskowi. Teraz trzeba umieć szybko zakręcić się ko¨o swoich
spraw. Jeżeli interesuje cię przysz¨ość, musisz tworzyć jNo szybko, z
marszu, odpowiednio do odruchów i emocji.
- Do diab¨a z twórcami i wynalazcami - oświadczy¨ Wiktor. Czu¨ się
pijany i weso¨y. Wszystko by¨o na swoim miejscu. Nie chcia¨o mu się nigdzie
iść, chcia¨ siedzieć tu w tej pustej przyciemnionej sali, jeszcze nie
ca¨kiem zdewastowanej, ale już z zaciekami na ścianach, z rozchwierutanNo
pod¨ogNo, z kuchennymi zapachami - szczególnie, jeśli pamiętać o tym, że na
zewnNotrz na ca¨ym świecie pada deszcz, na kocie ¨by jezdni - deszcz, na
strome dachy - deszcz, deszcz zalewa góry i równiny, kiedyś tam wszystko
rozmyje, ale będzie to jeszcze nieprędko. Tak mili moi, jak dawno przeminę¨y
te czasy, kiedy przysz¨ość by¨a replikNo teraßniejszości i teraz nie sposób
się zorientować, gdzie co jest.
- Zgwa¨cony przez mokrzaka! - powiedzia¨ Pawor ze z¨ośliwNo
satysfakcjNo.
W drzwiach restauracji pojawi¨ się doktor R. Kwadryga. Sta¨ kilka
sekund, uważnym i ciężkim wzrokiem przyglNodajNoc się szeregom pustych
stolików, następnie twarz mu się rozjaśni¨a, gwa¨townie zatoczy¨ się do
przodu i ruszy¨ na swoje miejsce.
- Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? - zapyta¨ Wiktor. - Co to -
zrobili się mokrzy od deszczu?
- A dlaczego nie? - powiedzia¨ Pawor. - Jak ich, pańskim zdaniem, mamy
nazywać?
- Okularnikami - powiedzia¨ Wiktor. - Stara, dobra nazwa. Od stuleci
nazywaliśmy ich okularnikami.
Zbliża¨ się doktor R. Kwadryga. Przód ubrania mia¨ ca¨kiem mokry,
najwidoczniej zmywano go nad umywalkNo. WyglNoda¨ na cz¨owieka
rozczarowanego i zmęczonego.
- Diabli wiedzNo, co to takiego - powiedzia¨ zrzędliwie jeszcze z
daleka. - Nigdy dotNod coś takiego mi się nie wydarzy¨o - nie ma wejścia!
Gdzie spojrzysz - wszędzie same okna... Obawiam się, że kaza¨em panom na
siebie czekać. - Pad¨ na swój fotel i ujrza¨ Pawora. - On tu znowu jest -
zawiadomi¨ Golema poufnym szeptem: - Mam nadzieję, że nie przeszkadza
panu... A ze mnNo, nie uwierzycie panowie, zdarzy¨a się zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie ca¨ego wodNo.
Golem nala¨ mu koniaku.
- Dziękuję panu - powiedzia¨ R. Kwadryga - ale chyba lepiej będzie,
jeżeli przepuszczę kilka kolejek. Chcia¨bym podeschnać.
- W ogóle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre - oznajmi¨
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w ogóle niech wszystko
zostanie jak by¨o. Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedzia¨ g¨ośno. -
Proponuję toast za konserwatyzm. Chwila, moment... - nala¨ sobie dżinu,
wsta¨ i opar¨ d¨oń na poręczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedzia¨.
- I z każdym rokiem staję się konserwatywniejszy, nie dlatego że się
starzeję, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebę...
Trzeßwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzy¨ na niego z do¨u do góry
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jad¨ minogi, a doktor R. Kwadryga, jak
się wydawa¨o, nadaremnie stara¨ się zrozumieć, skNod dobiega g¨os i czyj to
g¨os. Naprawdę by¨o bardzo przyjemnie.
- Ludzie uwielbiajNo krytykować rzNody za konserwatyzm - ciNognNo¨
Wiktor. - Ludzie uwielbiajNo postęp, przepadajNo za postępem. To sNo
nowomodne pomys¨y, ale bardzo g¨upie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni
b¨agać Boga, aby zes¨a¨ im możliwie najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo w¨adzę...
Teraz również Golem podniós¨ wzrok i patrzy¨ na Wiktora, i Teddy za
swoim kontuarem również przesta¨ wycierać butelki i zaczNo¨ s¨uchać, tylko
że znowu zabola¨ kark i trzeba by¨o odstawić kieliszek i pog¨adzić guz.
- Aparat państwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie uważa¨ zachowanie status quo. Nie wiem, o ile by¨o to uzasadnione
poprzednio, ale teraz funkcja państwa jest po prostu niezbędna. Ja bym tę
funkcję określi¨ następujNoco - na wszelkie możliwe sposoby przeciwdzia¨ać
temu, by przysz¨ość mog¨a zapuszczać swoje macki w nasze czasy. Trzeba
odrNobywać te macki, przypalać je rozpalonym żelazem... Przeszkadzać
wynalazcom, popierać scholastyków i tych co gadajNo od rzeczy... Do
gimnazjów wprowadzić obowiNozkowe i wy¨Nocznie klasyczne przedmioty. Na
najwyższe stanowiska w państwie - starców obciNożonych rodzinami i
zad¨użonych, co najmniej sześćdziesięcioletnich, żeby brali ¨apówki i spali
na posiedzeniach...
- Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedzia¨ Pawor z wyrzutem.
- Nie, dlaczego - powiedzia¨ Golem. - Niezmiernie przyjemnie s¨uchać
takiego umiarkowanego, lojalnego przemówienia.
- Jeszcze nie skończy¨em, panowie! Utalentowanych uczonych należy
mianować na stanowiska administracyjne i p¨acić im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki bez wyjNotku należy przyjmować, p¨acić za nie możliwie nędznie i
k¨aść pod sukno. Wprowadzić drakońskie podatki za każdNo nowość w gospodarce
i produkcji... - A w¨aściwie dlaczego ja stoję? - pomyśla¨ Wiktor i usiad¨.
- No i co pan o tym myśli? - zapyta¨ Golema.
- Ma pan ca¨kowitNo rację - odpowiedzia¨ Golem. - Jakoś ostatnio
wszyscy u nas sNo strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
Wiktor ¨yknNo¨ dżinu i powiedzia¨ frasobliwie:
- Żadnego ratunku nie będzie. Dlatego, że ci wszyscy kretyńscy
radyka¨owie i radykalni kretyni nie tylko wierzNo w postęp, ale na domiar
z¨ego ten postęp kochajNo, wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyć bez postępu.
Dlatego, że postęp - poza wszystkim innym - to tanie samochody, użytkowa
elektronika i w ogóle możność robić mniej, za to zarabiać więcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony jednNo rękNo... to znaczy nie rękNo, rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskać na hamulec, a drugNo na gaz. Jak wyścigowy kierowca
na zakręcie. Na hamulec - żeby nie stracić w¨adzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie stracić szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postępu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
- Trudno z panem dyskutować - uprzejmie powiedzia¨ Pawor.
- To niech pan nie dyskutuje - powiedzia¨ Wiktor. - Nie trzeba
dyskutować - prawda rodzi się w dyskusji, niech jNo szlag trafi. - Czule
pog¨aska¨ guz i uzupe¨ni¨. - ZresztNo, pewnie moje poglNody to skutek
ignorancji. Wszyscy uczeni sNo zwolennikami postępu, a ja nie jestem
uczonym. Ja po prostu jestem dość znanym kuplecistNo.
- A dlaczego pan przez ca¨y czas ¨apie się za kark? - zapyta¨ Pawor.
- Jakiś drań mi przy¨oży¨ - powiedzia¨ Wiktor. - Kastetem. Czy dobrze
mówię, Golem? Kastetem?
- Moim zdaniem kastetem - powiedzia¨ Golem. - ZresztNo może to by¨a
ceg¨a.
- O czym wy opowiadacie? - zdziwi¨ się Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatęch¨ej dziurze?
- No widzi pan - pouczajNoco powiedzia¨ Wiktor. - Postęp!... Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybi¨a dziewiNota
i na sali pojawi¨a się znana para - m¨ody mężczyzna w bardzo silnych
okularach i jego d¨ugi jak żerdß wspó¨towarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili stojNocNo lampę, pokornie rozejrzeli się dooko¨a i zaczęli
studiować jad¨ospis. M¨ody mężczyzna znowu przyniós¨ ze sobNo teczkę, teczkę
postawi¨ na wolne krzes¨o obok siebie. Zawsze by¨ bardzo dobry dla swojej
teczki. Podyktowali kelnerowi zamówienie, wyprostowali się i wpatrzyli w
przestrzeń.
Dziwna para, pomyśla¨ Wiktor. ZdumiewajNoca dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce - jeden w ogniskowej, wtedy drugi się rozp¨ywa i na
odwrót. Idealna niezgodność. Z m¨odym mężczyznNo w okularach można by by¨o
porozmawiać o postępie, a z wysokim - nie... Ale ja was zaraz uzgodnię.
Jakby mi was uzgodnić? No na przyk¨ad powiedzmy... Jakiś tam narodowy bank,
podziemia... cement, beton, sygnalizacja... ten wysoki nabiera numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca się, wejście do skarbca stoi otworem,
obaj wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo się drzwi
sejfu i m¨ody po ¨okieć zanurza się w brylantach.
Doktor R. Kwadryga nagle się rozp¨aka¨ i z¨apa¨ Wiktora za rękę.
- Nocować - powiedzia¨. - Do mnie. Co?
Wiktor niezw¨ocznie nala¨ mu dżinu. R. Kwadryga wypi¨, otar¨ nos
d¨oniNo i kontynuowa¨.
- Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
- Fontanna - to nießle pomyślane - zauważy¨ wymijajNoco Wiktor. - A co
jeszcze?
- Piwnica - smutnie powiedzia¨ R. Kwadryga. - Ślady. Boję się. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
- Lepiej podaruj - zaproponowa¨ Wiktor.
R. Kwadryga zamruga¨ powiekami. f
- Kiedy szkoda - powiedzia¨.
- Kutwa - powiedzia¨ Wiktor z wyrzutem. - Taki by¨eś od dziecka. Willi
mu szkoda! No to się ud¨aw swojNo willNo.
- Ty mnie nie kochasz - gorzko skonstatowa¨ doktor R. Kwadryga. - I
nikt.
- A pan prezydent? - agresywnie zapyta¨ Wiktor.
- "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc się powiedzia¨ R..Kwadryga.
- Szkic w z¨otych ramach... "Prezydent na pozycjach". Fragment obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
- I co jeszcze? - zainteresowa¨ się Wiktor.
- "Prezydent z p¨aszczem" - powiedzia¨ R. Kwadryga z gotowościNo. -
Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroi¨ kawa¨ek minogi i zaczNo¨
s¨uchać Golema.
- A więc Pawor - mówi¨ Golem. - Niechże się pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogę zrobić? Sprawozdanie panu przed¨oży¨em. Pański raport gotów
jestem podpisać. Chce się pań skarżyć na wojskowych - niech się pan skarży.
Chce się pan skarżyć na mnie...
- Wcale nie chcę się na pana skarżyć - odpowiedzia¨ Pawor przyciskajNoc
d¨oń do piersi.
- To niech się pan nie skarży.
- Ale proszę mi coś poradzić! Czy naprawdę nic mi pan nie może
poradzić?
- Panowie - powiedzia¨ Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idę.
Nikt nie zwróci¨ na niego uwagi. OdsunNo¨ krzes¨o, wsta¨ i czujNoc, że
jest już bardzo pijany, ruszy¨ w kierunku baru. ¸ysy Teddy przeciera¨
butelki i patrzy¨ na Wiktora bez zainteresowania.
- Jak zawsze? - zapyta¨.
- Poczekaj - powiedzia¨ Wiktor. - O co to ja cię chcia¨em zapytać...
Aha! Jak leci, Teddy?
- Deszcz - krótko powiedzia¨ Teddy i nala¨ mu czystej.
- Przeklęta pogoda zrobi¨a się w naszym mieście - powiedzia¨ Wiktor i
opar¨ się o ladę. - Jak na twoim barometrze?
Teddy wsunNo¨ rękę pod ladę i wyjNo¨ "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
ściśle przylega¨y do b¨yszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
- Beznadziejnie - powiedzia¨ Teddy uważnie oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymys¨. - Następnie doda¨ po chwili namys¨u. - A w ogóle, to jeden
Bóg raczy wiedzieć, może on już dawno się zaciNo¨ - który to już rok pada
deszcz, jak go sprawdzić?
- Można pojechać na Saharę - zaproponowa¨ Wiktor. Teddy uśmiechnNo¨
się.
- Śmieszne - powiedzia¨. - Ten wasz pan Fawor, śmieszna sprawa,
proponuj e mi za tę sztuczkę dwieście koron.
- Pewnie po pijaku - powiedzia¨ Wiktor - poco to jemu...
- Tak mu w¨aśnie powiedzia¨em. - Teddy obróci¨ "pogodnik" i podniós¨ go
do prawego oka. - Nie oddam - oznajmi¨ kategorycznie. - Niech sobie sam
poszuka. - WsunNo¨ "pogodnik" pod ladę, popatrzy¨ jak Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomi¨ go. - Twoja Diana przyjeżdża¨a.
- Dawno? - niedbale zapyta¨ Wiktor.
- Jakoś tak oko¨o piNotej. Wzię¨a skrzynkę koniaku; Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestać. Goni personel po koniak, nalana morda.
Pose¨ do parlamentu... Ty się o niNo nie boisz?
Wiktor wzruszy¨ ramionami. Nagle zobaczy¨ Dianę obok siebie. Pojawi¨a
się przy barze w mokrym p¨aszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie
patrzy¨a w stronę Wiktora, widzia¨ tylko jej profil i myśla¨, że ze
wszystkich kobiet, które zna¨ do tej pory, ta jest najpiękniejsza i że już
nigdy więcej nie będzie takiej mia¨. Diana sta¨a oparta o ladę baru i twarz
mia¨a bardzo bladNo i bardzo obojętnNo i by¨a najpiękniejsza - wszystko w
niej by¨o piękne. Zawsze. I kiedy p¨aka¨a, i kiedy się śmia¨a, kiedy się
z¨ości¨a, kiedy by¨o jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marz¨a a już
szczególnie - kiedy na niNo nachodzi¨o.. . Ale się zala¨em, pomyśla¨ Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNo¨ dolnNo wargę
i chuchnNo¨ sobie pod nos. Nic nie poczu¨.
- Drogi sNo mokre, śliskie - mówi¨ Teddy. - Mg¨a... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
- Roscheper jest impotentem - powiedzia¨ Wiktor nTachinalnie
prze¨ykajNoc wódkę.
- Ona ci tak powiedzia¨a?
- Przestań Teddy - powiedzia¨ Wiktor. - Odczep się.
Teddy popatrzy¨ na niego uważnie, potem westchnNo¨, odchrzNoknNo¨,
przysiad¨ na piętach, poszuka¨ czegoś pod ladNo i postawi¨ przed Wiktorem
buteleczkę z amoniakiem i napoczętNo paczkę herbaty. Wiktor spojrza¨ na
zegarek a potem przyglNoda¨ się, jak Teddy niespiesznie bierze czystNo
szklankę, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
równie niespiesznie miesza szklanNo pa¨eczkNo. Potem podsunNo¨ szklankę
Wiktorowi. Wiktor wypi¨, powstrzyma¨ oddech i skrzywi¨ się. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzy¨ w mózg i rozla¨ się gdzieś za
ga¨kami oczu. Wiktor wciNognNo¨ nosem powietrze, które nagle sta¨o się zimne
nie do zniesienia i zanurzy¨ palce w paczce z herbatNo...
- Dobra, Teddy - powiedzia¨. - Dziękuję. Zapisz na mój rachunek co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. Idę.
Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wróci¨ do swojego stolika. M¨ody
mężczyzna w okularach ze swoim d¨ugim wspó¨towarzyszem spiesznie poch¨aniali
kolację. Sta¨a przed nimi jedna jedyna butelka - z miejscowNo wodNo
mineralnNo. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w
kości, a doktor R. Kwadryga objNo¨ rozczochranNo g¨owę rękami i monotonnie
mamrota¨: "Legia Wolności opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczęśliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
- Idę - powiedzia¨ Wiktor.
- Szkoda - powiedzia¨ Golem. - Ale życzę szczęścia.
- Pozdrowienia dla Roschepera - powiedzia¨ Pawor puszczajNoc perskie
oko.
- "Pose¨ do parlamentu Roscheper Nant" - ożywi¨ się R. Kwadryga. -
Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziNo¨ swojNo zapalniczkę, paczkę
papierosów i poszed¨ do wyjścia. Za jego plecami doktor R.
Kwadryga jasnym g¨osem, oświadczy¨: "Uważam panowie że czas, abyśmy się
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przyk¨ad pana
sobie nie przypominam..." W drzwiach Wiktor zderzy¨ się z grubym trenerem
drużyny pi¨ki nożnej "Bracia w sapiencji". Trener by¨ bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszed¨ Wiktorowi z drogi.
*
Autobus zatrzyma¨ się i kierowca powiedzia¨:
- Jesteśmy na miejscu
- Sanatorium? - zapyta¨ Wiktor. Na zewnNotrz by¨a mg¨a, gęsta jak
mleko. Poch¨ania¨a świat¨o reflektorów i nic nie by¨o widać.
- Sanatorium, sanatorium - wymrucza¨ kierowca zapalajNoc papierosa.
Wiktor podszed¨ pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedzia¨.
- Co za mg¨a! Nić nie widzę.
- Poradzi pan sobie - obojętnie obieca¨ kierowca i splunNo¨ przez okno.
- Też sobie znaleßli miejsce na sanatorium. W dzień - mg¨a, wieczorem -
mg¨a. . .
- Szczęśliwej drogi - powiedzia¨ Wiktor.
Kierowca nie odpowiedzia¨. Silnik zawy¨ i olbrzymi pusty autobus, ca¨y
przeszklony, oświetlony od środka jak zamknięty na noc supermarket,
zawróci¨, od razu przemieni¨ się w plamę mętnego świat¨a i odjecha¨ z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc d¨ońmi po siatce ogrodzenia
znalaz¨ bramę i na oślep ruszy¨ alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywyk¨y do
ciemności, niezbyt wyraßnie widzia¨ przed sobNo oświetlone okna prawego
skrzyd¨a i jakNoś szczególnie g¨ębokNo ciemność na miejscu lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni ca¨ym dniem na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby przez watę, przenika¨y normalne dßwięki - gra¨ adapter, brzęcza¨y
naczynia, ktoś ochryple wrzeszcza¨. Wiktor szed¨, starajNoc się trzymać
środka piaszczystej alejki, żeby nie wpaść na jakNoś gipsowNo wazę. Butelkę
z dżinem troskliwie tuli¨ do piersi i by¨ bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNo¨ się o coś miękkiego i parę kroków przespacerowa¨ się na czworakach.
Za plecami ktoś ospale i sennie zaklNo¨, że niby należa¨oby poświecić.
Wiktor wymaca¨ w mroku upuszczonNo butelkę, znowu przytuli¨ jNo do piersi i
poszed¨ dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rękę... Po chwili zderzy¨ się
z samochodem, po omacku ominNo¨ go i wpad¨ na następny. Do diab¨a, tu jest
ca¨e stado samochodów. Wiktor przeklinajNoc b¨Noka¨ się wśród nich jak w
labiryncie i d¨ugo nie móg¨ dotrzeć do niewyraßnych świate¨ oznaczajNocych
wejście do budynku. G¨adkie boki samochodów by¨y wilgotne od skroplonej
mg¨y. Gdzieś obok ktoś chichota¨ i próbowa¨ się wyrwać.
Tym razem w westybulu by¨o pusto, nikt trzęsNoc t¨ustym zadem nie bawi¨
się w chowanego, ani w komórki do wynajęcia, nikt nie spa¨ w fotelach.
Wszędzie poniewiera¨y się st¨amszone p¨aszcze, a jakiś dowcipniś powiesi¨
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszed¨ na pierwsze piętro.
Grzmia¨a muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentów
pos¨a do parlamentu by¨y otwarte, dolatywa¨y stamtNod t¨uste zapachy
jedzenia, - papierosów i zgrzanych cia¨. Wiktor skręci¨ w lewo, zapuka¨ do
pokoju Diany. Nikt się nie odezwa¨. Drzwi by¨y zamknięte, klucz tkwi¨ w
zamku. Wiktor wszed¨, zapali¨ świat¨o i postawi¨ butelkę na stoliku obok
telefonu. Us¨ysza¨ czyjeś kroki, wyjrza¨ więc na korytarz. D¨ugim i pewnym
krokiem oddala¨ się ros¨y mężczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podeście zatrzyma¨ się przed lustrem , uniós¨ g¨owę i poprawi¨ krawat
(Wiktor zdNoży¨ zauważyć smag¨y, orli profil i ostry podbródek), a potem
zasz¨a w nim jakaś zmiana - przygarbi¨ się - jakby przekrzywi¨ na bok i
obrzydliwie kręcNoc biodrami znik¨ w jakichś otwartych drzwiach. Ch¨ystek,
niepewnie pomyśla¨ Wiktor. Puszcza¨ gdzieś pawia... Spojrza¨ w lewo. Tam
by¨o ciemno.
ZdjNo¨ p¨aszcz, zamknNo¨ pokój i poszed¨ szukać Diany. Trzeba będzie
zajrzeć do Roschepera, pomyśla¨. Bo gdzie jeszcze ona może być?
Roscheper zajmowa¨ trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywa¨o się
żarcie. Na sto¨ach przykrytych za - świnionymi obrusami wala¨y się brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomięte serwetki i nikogo nie by¨o, jeśli
nie liczyć samotnej, spoconej ¨ysiny chrapiNocej w pó¨misku z galaretNo.
SNosiednia sala by¨a tak zadymiona, że można by¨o powiesić siekierę. Na
gigantycznym ¨ożu Roschepera skaka¨y pó¨nagie nietutejsze panienki. Gra¨y w
jakNoś dziwnNo grę z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, który ry¨
w nich jak świnia w żo¨ędziach i również skaka¨ chrzNokajNoc ze szczęścia.
Byli także obecni: pan policmajster bez p¨aszcza, pan sędzia grodzki,
któremu oczy wy¨azi¨y z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jakaś
nieznajoma, ruchliwa osobistość w liliowych barwach. Ta trójka z zapa¨em
gra¨a w dziecinny bilard stojNocy na toaletce, a w kNocie, oparty o ścianę,
siedzia¨ szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utyt¨any galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z kretyńskim uśmiechem na wargach. Wiktor zamierza¨ już
odejść, kiedy ktoś z¨apa¨ go za nogawkę spodni. Spojrza¨ w dó¨ i odskoczy¨.
Pod nim sta¨ na czworakach pose¨ do parlamentu, kawaler orderów, autor
s¨ynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiorników wodnych Roscheper
Nant.
- Chcę się bawić w koniki - proszNoco zabecza¨ Roscheper. - Baw się ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyraßniej by¨ niepoczytalny.
Wiktor delikatnie się uwolni¨ i zajrza¨ do ostatniej sali. I tam
zobaczy¨ Dianę. W pierwszej chwili nie zrozumia¨, że to Diana, a potem
kwaśno pomyśla¨: bardzo przyjemnie! By¨o tu pe¨no ludzi, jacyś pobieżnie
znajomi mężczyßni i kobiety, wszyscy stali ko¨em i klaskali w d¨onie, a w
środku ko¨a tańczy¨a Diana z tym w¨aśnie żó¨tym ch¨ystkiem, w¨aścicielem
orlego profilu. Oczy jej p¨onę¨y, p¨onę¨y policzki, w¨osy powiewa¨y nad
ramionami i nawet diabe¨ nie by¨ jej straszny. Orli profil bardzo stara¨ się
być na poziomie, dorównać.
Dziwne, pomyśla¨ Wiktor. O co chodzi?... Coś tu by¨o nie tak. Tańczy
dobrze, no, po prostu wspaniale tańczy. Jak nauczyciel tańca. Nie tańczy,
ale pokazuje jak należy tańczyć... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeń
na egzaminie. Strasznie zależy mu na piNotce... Nie, nie to. S¨uchaj
kochany, przecież ty tańczysz z DianNo! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak
zwykle uruchomi¨ wyobraßnię. Aktor tańczy na scenie, wszystko dobrze,
wszystko pięknie, wszystko idzie jak należy, nikt się nie sypie, a w domu
nieszczęście... nie, wcale niekoniecznie nieszczęście, zwyczajnie czekajNo
na jego powrót, a on również czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasnNo
świat¨a... i nawet wcale nie aktor, tylko postronny cz¨owiek udajNocy
aktora, który sam gra już bardzo postronnego cz¨owieka... Czyżby Diana tego
nie czu¨a? Przecież to fa¨sz. Manekin. Ani, odrobiny bliskości, ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Coś do siebie mówiNo i nie sposób zrozumieć
- co. Nie spoci¨ się pan? Tak, czyta¨em i to nawet dwa razy... I wtedy
zobaczy¨, że Diana biegnie do niego roztrNocajNoc gości. - Chodß tańczyć! -
krzycza¨a z daleka.
Ktoś zagrodzi¨ jej drogę, ktoś z¨apa¨ za rękaw, wyrwa¨a się śmiejNoc, a
Wiktor wciNoż szuka¨ oczami żó¨toskórego, nie móg¨ znaleßć i czul
nieprzyjemny niepokój.
Diana podbieg¨a do niego, schwyci¨a za rękaw i wciNognę¨a w ko¨o.
- Chodß, chodß! Tu sNo sami swoi - pijaczyny, ¨ajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak się to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
WciNognę¨a go do środka, ktoś w t¨umie wrzasnNo¨ "Niech żyje pisarz
Baniew!". Adapter, który zamilk¨ na chwilę, znowu zagrzmia¨ i zaszczeka¨,
Diana przywar¨a do Wiktora, potem odskoczy¨a, pachnia¨o od niej perfumami i
winem, by¨a ca¨a rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widzia¨ - oprócz jej
ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych w¨osów.
- Tańcz! - krzyknę¨a i zaczę¨a tańczyć. - Zuch jesteś, że przyjecha¨eś.
- Tak. Tak.
- Po co jesteś trzeßwy? Zawsze jesteś trzeßwy, kiedy nie trzeba.
- Jeszcze będę pijany.
- Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany.
- Będę.
- Żeby robić z tobNo, co będę chcia¨a. Nie ty ze mnNo, tylko ja z
tobNo.
- Tak.
Śmia¨a się zadowolona i oboje tańczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie myślNoc. Jak we śnie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz by¨a -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KtórNo Nasz¨o... Dooko¨a klaskali w d¨onie, coś
pokrzykiwali, jeszcze ktoś próbowa¨ tańczyć, Wiktor odepchnNo¨ go, żeby nie
przeszkadza¨, a Roscheper przeciNogle krzycza¨ "O mój biedny, pijany ludu!"
- On jest impotentem?
- Ja myślę. Przecież go kNopię.
- No i jak?
- Absolutnie.
- O mój biedny, pijany ludu! - jęcza¨ Roscheper. - Chodßmy stNod -
powiedzia¨ Wiktor.
WziNo¨ jNo za rękę i poprowadzi¨. Pijaczyny i sukinsyny rozstępowali
się przed nimi śmierdzNoc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodzi¨ im
drogę wielkousty m¨okos o rumianych policzkach, powiedzia¨ coś chamskiego,
świerzbi¨y go pięści, ale Wiktor powiedzia¨ mu "Póßniej, póßniej" i m¨okos
znik¨. TrzymajNoc się za ręce przebiegli pustym korytarzem, następnie Wiktor
nie wypuszczajNoc jej ręki otworzy¨ drzwi, nie wypuszczajNoc jej ręki
zamknNo¨ drzwi od środka i by¨o gorNoco, zrobi¨o się gorNoco nie do
wytrzymania, duszno i pokój na poczNotku by¨ wielki i przestronny, a potem
sta¨ się wNoski i ciasny, wtedy Wiktor wsta¨ i otworzy¨ okno, czarne
wilgotne powietrze obmy¨o jego pierś i ramiona. Wróci¨ do ¨óżka, namaca¨ w
ciemnościach butelkę z dżinem, napi¨ się i odda¨ jNo Dianie. Potem się
po¨oży¨ i znowu z lewej p¨ynę¨o zimne powietrze, a z prawej by¨o gorNoce,
jedwabiste i czu¨e. Teraz s¨ysza¨, że pijaństwo trwa nadal - goście śpiewali
chórem.
- To na d¨ugo? - zapyta¨.
- Co? - zapyta¨a sennie Diana.
- D¨ugo oni będNo wyć?
- Nie wiem. Co nas to obchodzi? - odwróci¨a się na bok i przytuli¨a
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarży¨a się.
Pokręcili się w¨ażNoc pod ko¨drę.
- Nie śpij - powiedzia¨ Wiktor.
- Aha - wymamrota¨a Diana.
- Dobrze ci?
- Aha.
- A jeśli za ucho?
- Aha... przestań, boli.
- S¨uchaj, może móg¨bym pomieszkać tu przez tydzień?
- Móg¨byś.
- A gdzie?
- Teraz chcę spać. Daj pospać biednej, pijanej kobiecie.
Wiktor zamilk¨ i leża¨ bez ruchu. Diana już spa¨a. W¨aśnie tak zrobić,
pomyśla¨. Tu będzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A może i
wieczorem. Nie będzie chyba chla¨ przez wszystkie wieczory, przecież musi
się leczyć... Pobędę tu ze trzy, cztery dni... pięć, sześć... i trzeba mniej
pić, wcale nie pić i popracować... bardzo dawno nie pracowa¨em... Żeby
zaczNoć pracować, trzeba zdrowo się wynudzić, żeby już na nic poza tym nie -
mieć ochoty... DrgnNo¨, zasypiajNoc. A w sprawie Irmy... W sprawie Irmy
napiszę do Roc-Tusowa, oto co zrobię. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchórzy¨, to
tchórz. Jest mi winien dziewięćset koron... Kiedy mowa o panu prezydencie,
wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy się tchórzami. Dlaczego tak
się boimy? Czego w¨aściwie się boimy? Boimy się zmian. Nie będzie można iść
do knajpy dla pisarzy, żeby golnNoć kielicha... portier przestanie się
k¨aniać... w ogóle nie będzie portiera, sam będziesz portierem. Kiepsko,
jeśli do kopalni... to rzeczywiście kiepsko... Ale tak bywa bardzo rzadko,
nie te czasy... obyczaje z¨agodnia¨y... Sto razy o tym myśla¨em i sto razy
dochodzi¨em do wniosku, że nie ma się czego bać, a wszystko jedno się boję.
Dlatego, że to chamska si¨a, pomyśla¨. To bardzo straszne, jeśli przeciwko
tobie jest bezmyślna, świńska, szczeciniasta si¨a nie poddajNoca się
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie będzie...
ZdrzemnNo¨ się i znowu się obudzi¨, dlatego że pod otwartym oknem jacyś
g¨ośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzęta. Zatrzeszcza¨y krzaki.
- Nie mogę ich sadzać - powiedzia¨ pijany g¨os policmajstra - nie ma
takiego prawa...
- Będzie - powiedzia¨ g¨os Roschepera. - Jestem pos¨em, czy nie?
- A czy jest takie prawo, żeby tuż za miastem - rozsadnik zarazy? -
zarycza¨ burmistrz.
- Będzie! - z uporem powiedzia¨ Roscheper.
- Oni nie sNo zaraßliwi - zabecza¨ falsetem dyrektor gimnazjum. - Mam
na myśli, że w sensie medycznym...
- Ej, gimnazjum - powiedzia¨ Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNoć.
- A czy jest takie prawo, żeby rujnować uczciwych ludzi? - ryknNo¨
burmistrz. - Żeby rujnować, jest takie prawo?
- A ja ci mówię, że będzie! - powiedzia¨ Roscheper. - Jestem pos¨em,
czy nie? Czym by tu w nich rzucić? - pomyśla¨ Wiktor.
- Roscheper! - powiedzia¨ policmajster. - Jesteś moim przyjacielem? Ja
cię, draniu, na rękach nosi¨em. Ja cię, draniu, wybiera¨em. A teraz te
zarazy ¨ażNo po mieście, a ja nic nie mogę. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
- Będzie - powiedzia¨ Roscheper. - Ja ci mówię, że będzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
- Moralnej! - wtrNoci¨ dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
- Co?... W zwiNozku mówię... z zatruciem atmosfery i z powodu
niedostatecznego obrybienia przylegajNocych zbiorników wodnych... zarazę
zlikwidować i zorganizować w odleg¨ym miejscu. Tak będzie dobrze?
- Niechże cię uca¨uję - powiedzia¨ policmajster.
- Zuch - powiedzia¨ burmistrz. - Masz ¨eb. Toijacię...
- Drobnostka - powiedzia¨ Roscheper. - Dlamnie to g¨upstwo...
Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. Chodßmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
- S¨usznie. Po kielonku - i do domu.
Znowu zaszeleści¨y krzaki, Roscheper powiedzia¨ już gdzieś daleko "Ej,
gimnazjum zapomnia¨eś sobie zapiNoć!" i pod oknem zapad¨a cisza. Wiktor
znowu zadrzema¨, obejrza¨ jakiś nieznaczNocy sen, a potem zadzwoni¨ dzwonek
telefonu.
- Tak - powiedzia¨a ochryp¨e Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnę¨a. - To
nic, nic, s¨ucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem by¨ zadowolony... Co?
Rozmawia¨a leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczu¨
jak stęża¨o jej cia¨o.
- Dziwne - powiedzia¨a. - Dobrze, zaraz zobaczę... Tak... Dobrze,
powiem mu. Od¨oży¨a s¨uchawkę, przelaz¨a przez Wiktora i zapali¨a nocnNo
lampkę.
- Co się sta¨o? - sennie zapyta¨ Wiktor.
- Nic. Śpij, ja zaraz wrócę.
Przez przymrużone powieki patrzy¨, jak zbiera rozrzuconNo bieliznę i
jej twarz by¨a taka poważna, że się zaniepokoi¨. Szybko ubra¨a się i wysz¨a,
po drodze już obciNogajNoc sukienkę. Roscheper zas¨ab¨, pomyśla¨
nas¨uchujNoc. Zachla¨ się, stary baran. W ogromnym budynku by¨o cicho i
Wiktor wyraßnie s¨ysza¨ kroki Diany na korytarzu, ale posz¨a nie na prawo
jak oczekiwa¨, tylko na lewo. Potem skrzypnę¨y drzwi i kroki ucich¨y.
Odwróci¨ się na bok i spróbowa¨ z powrotem zasnNoć, ale sen nie przychodzi¨.
Zrozumia¨, że czeka na Dianę i nie zaśnie, póki ona nie wróci. Usiad¨ i
zapali¨. Guz na karku znowu zaczNo¨ pulsować i Wiktor się skrzywi¨. Diana
nie wraca¨a. Nie wiadomo dlaczego przypomnia¨ sobie tancerza z orlim
profilem. A ten co maß tym wspólnego? - pomyśla¨ Wiktor. Artysta, który gra
innego artystę, który gra trzeciego. Aha, więc to o to chodzi, tamten
wyszed¨ w¨aśnie z lewej strony, stamtNod dokNod posz¨a Diana. Doszed¨ do
podestu i przeistoczy¨ się w ch¨ystka. Najpierw gra¨ lwa salonowego, a potem
zaczNo¨ grać nonszalanckiego dandysa... Wiktor znowu zaczNo¨ nads¨uchiwać.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy śpiNo... ktoś chrapie... Potem znowu skrzypnę¨y
drzwi i zaczę¨y zbliżać się kroki. Wesz¨a Diana i twarz mia¨a nadal bardzo
poważnNo. Nic się nie skończy¨o, przeciwnie. Diana podesz¨a do telefonu i
wykręci¨a numer.
- Nie ma go - powiedzia¨a. - Nie, nie, wyszed¨... Ja też... - Nic nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
Od¨oży¨a s¨uchawkę, chwilę sta¨a patrzNoc w ciemność za oknem a potem
usiad¨a na ¨óżku obok Wiktora. W ręku trzyma¨a okrNog¨No latarkę. Wiktor
zapali¨ papierosa i poda¨ jej. Pali¨a w milczeniu myślNoc o czymś ze
skupieniem, a potem zapyta¨a.
- Kiedy zasnNo¨eś?
- Nie wiem, trudno powiedzieć.
- Ale już pomnie?
- Tak.
Odwróci¨a się do niego.
- Nic nie s¨ysza¨eś? Jakiejś awantury, bójki?
- Nie - powiedzia¨ Wiktor. - Moim zdaniem wszystko by¨o bardzo
spokojnie. Najpierw śpiewali, potem Roscheper z kumplami odlewa¨ się pod
naszym oknem, a potem zasnNo¨em. ZresztNo zamierzali już jechać do domów.
Diana wyrzuci¨a papierosa za okno i wsta¨a.
- Ubieraj się - powiedzia¨a.
Wiktor uśmiechnNo¨ się i wyciNognNo¨ rękę po slipy. S¨ucham i jestem
pos¨uszny, pomyśla¨. To świetna rzecz - pos¨uszeństwo. Tylko nie trzeba o
nic pytać. Zapyta¨:
- Pojedziemy, czy pójdziemy?
- Co... Najpierw pójdziemy, a potem się zobaczy.
- Ktoś zginNo¨?
- Zdaje się.
- Roscheper?
Nagle poczu¨ na sobie jej spojrzenie. Patrzy¨a na niego z
powNotpiewaniem. Trochę już ża¨owa¨a, że zabiera go ze sobNo. Pyta¨a siebie
- a kto to w¨aściwie taki, żeby go ze sobNo zabierać?
- Jestem gotów - powiedzia¨ Wiktor.
CiNogle jeszcze nie by¨a pewna; w zadumie bawi¨a się latarkNo.
- No dobra... w takim razie chodßmy - powiedzia¨a, nie ruszajNoc się z
miejsca.
- Może oderwać nogę od krzes¨a? - zaproponowa¨ Wiktor - albo powiedzmy
od ¨óżka... Diana ocknę¨a się.
- .Nie. Noga jest do niczego. - Wysunę¨a szufladę biurka i wyję¨a
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedzia¨a. .
Wiktor w pierwszej chwili przerazi¨ się, ale okaza¨o się, że to
ma¨okalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
- Daj mi naboje - powiedzia¨.
Popatrzy¨a na niego nic nie rozumiejNoc, potem spojrza¨a na pistolet i
powiedzia¨a.
- Nie. Naboje nie będNo ci potrzebne. Idziemy.
Wiktor wzruszy¨ ramionami i wsunNo¨ pistolet do kieszeni. Zeszli do
westybulu i wyszli przed dom. Mg¨a zrzed¨a, siNopi¨ wNot¨y deszczyk.
Samochodów przed domem nie by¨o. Diana skręci¨a w alejkę między krzakami i
zaświeci¨a latarkNo. Idiotyczna sytuacja, pomyśla¨ Wiktor. Okropnie
chcia¨bym zapytać, o co chodzi, a zapytać nie wolno. Dobrze by¨oby wymyśleć
jak zapytać. Jakoś tak podchwytliwie. Nie zapytać - tylko ot tak sobie
rzucić uwagę z pytaniem w podtekście. Może trzeba będzie się bić? Nie chce
mi się. Dzisiaj mi się nie chce. Walnę kolbNo. Od razu między oczy... a jak
tam mój guz? Guz by¨ na miejscu i pobolewa¨. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry mi¨osierdzia w tym sanatorium... A przecież zawsze uważa¨em, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie pięć
dni... Co za wilgoć, trzeba by¨o sobie golnNoć przed wyjściem. Jak tylko
wrócę, zaraz sobie golnę.."Dobry jestem, pomyśla¨. Żadnych pytań. S¨ucham i
jestem pos¨uszny.
Obeszli skrzyd¨o budynku, przedarli się przez krzaki bzu i znaleßli się
przed ogrodzeniem. Diana poświeci¨a. Jednego żelaznego pręta w ogrodzeniu
brakowa¨o.
- Wiktor - powiedzia¨a nieg¨ośno Diana. - Teraz pójdziemy ścieżkNo. Ty
będziesz szed¨ z ty¨u. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumia¨eś?
- Zrozumia¨em - pokornie powiedzia¨ Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
Diana przelaz¨a pierwsza i poświeci¨a Wiktorowi. Potem bardzo wolno
szli pod górę. To by¨o wschodnie zbocze wzgórza, na którym sta¨o sanatorium.
Wokó¨ szumia¨y pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana się poślizgnę¨a i
Wiktor ledwie zdNoży¨ z¨apać jNo za ramiona. Niecierpliwie wyrwa¨a się i
sz¨a dalej. Co chwila powtarza¨a: "Patrz pod nogi... Trzymaj się za mnNo".
Wiktor pos¨usznie patrzy¨ w dó¨ na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
kręgu. PoczNotkowo wciNoż oczekiwa¨ ciosu w potylicę, prosto w guz, albo
czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydowa¨ - raczej nie. Nic do niczego nie
pasowa¨o. Po prostu, najpewniej zwia¨ jakiś świr - na przyk¨ad Roscheper
dosta¨ delirium tremens i trzeba go będzie doprowadzić z powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
Diana nagle przystanę¨a i coś powiedzia¨a, ale jej s¨owa nie dotar¨y do
świadomości Wiktora, ponieważ nieomal w tej samej sekundzie zobaczy¨ obok
ścieżki czyjeś b¨yszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypuk¨ego czo¨a - tylko czo¨o i oczy, i nic więcej, ani warg, ani
nosa, ani cia¨a - nic. Wilgotna mokra ciemność i w kręgu świat¨a -
b¨yszczNoce oczy i nienaturalnie bia¨e czo¨o.
- Ścierwa - powiedzia¨a Diana ściśniętym g¨osem. - Wiedzia¨am.
Zezwierzęcone ścierwa.
Pad¨a na kolana, promień latarki ześlizgnNo¨ się wzd¨uż czarnego cia¨a
i Wiktor zobaczy¨ jakieś lśniNoce pó¨koliste żelazo, ¨ańcuch w trawie, a
Diana rozkaza¨a "Szybciej Wiktor", a on przysiad¨ obok niej na pięty i
dopiero wtedy zrozumia¨, że to potrzask, a w potrzasku - noga cz¨owieka.
OburNocz wczepi¨ się w żelazne szczęki, spróbowa¨ rozerwać je, podda¨y się
ledwie, ledwie i znowu zatrzasnę¨y. "Idiota! - krzyknę¨a Diana. -
Pistoletem!" ZacisnNo¨ zęby, z¨apa¨ wygodniej, napiNo¨ musku¨y tak, że
zachrzęści¨o i szczęki się rozwar¨y. "WyciNogaj" - powiedzia¨ ochryple. Noga
znik¨a, żelazne pó¨kola znowu się zwar¨y i zacisnę¨y mu palce. "Potrzymaj
latarkę" - powiedzia¨a Diana. "Nie mogę - odpowiedzia¨. - Z¨apa¨em się.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklę¨a, wsadzi¨a mu rękę do kieszeni.
Wiktor znowu otworzy¨ potrzask, Diana wstawi¨a kolbę pistoletu między
szczęki i wtedy się uwolni¨.
- Potrzymaj latarkę - powtórzy¨a Diana - a ja zobaczę co z nogNo.
- Kość jest zgruchotana - powiedzia¨ z ciemności napięty g¨os. -
Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochód.
- S¨usznie - powiedzia¨a Diana. - Wiktor, daj mi latarkę i podnieś go.
Poświeci¨a. Cz¨owiek siedzia¨ na tym samym miejscu oparty o pień
drzewa. DolnNo po¨owę jego twarzy zas¨ania¨a czarna przepaska. Okularnik,
pomyśla¨ Wiktor. Mokrzak. SkNod on się tutaj wziNo¨?
- Bierz go - niecierpliwie powiedzia¨a Diana. - Na plecy.
- Zaraz - odpowiedzia¨. Przypomnia¨ sobie żó¨te kręgi wokó¨ oczu.
Żo¨Nodek podszed¨ mu do gard¨a. - Zaraz... - przysiad¨ obok mokrzaka i
odwróci¨ się do niego plecami - proszę mnie objNoć za szyję - powiedzia¨.
Mokrzak okaza¨ się chudy i lekki. Nie rusza¨ się i nawet można by¨o
sNodzić, że nie oddycha. Nie jęcza¨, kiedy Wiktor się poślizgnNo¨, ale za
każdym razem jego cia¨em wstrzNosa¨ skurcz. Ścieżka by¨a znacznie bardziej
stroma niż Wiktor przypuszcza¨ i kiedy dotarli do ogrodzenia by¨ nießle
zasapany. Trudno by¨o przecisnNoć mokrzaka przez dziurę w ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radę.
- DokNod go teraz? - zapyta¨ Wiktor, kiedy podeszli do wejścia.
- Na razie do holu - odpowiedzia¨a Diana.
- Nie trzeba - tym samym pe¨nym wysi¨ku g¨osem powiedzia¨ mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
- Przecież pada deszcz - zdziwi¨ się Wiktor.
- Niech pan tyle nie gada - powiedzia¨ mokrzak. - Zostaję tutaj.
Wiktor zmilcza¨ i zaczai wchodzić po stopniach.
- Zostaw go - po wiedzia¨ a Diana. Wiktor zatrzyma¨ się.
- Co do diab¨a - powiedzia¨ - przecież pada deszcz.
- Niech pan się nie wyg¨upia - powiedzia¨ mokrzak. - Proszę mnie...
zostawić tu... Wiktor bez s¨owa, przeskakujNoc przez trzy stopnie, podszed¨
do drzwi i wszed¨ do holu.
- Kretyn - cicho powiedzia¨ mokrzak i g¨owa opad¨a mu na ramię Wiktora.
- Ba¨wan - powiedzia¨a Diana doganiajNoc Wiktora i ¨apiNoc go za rękaw.
- Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynieś go i po¨óż na deszczu!
Natychmiast, s¨yszysz? No, czego stoisz? .
- Wszyscyście tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedzia¨ Wiktor.
Zawróci¨, kopnNo¨ drzwi nogNo i wyszed¨ przed dom. Deszcz jakby tylko
na to czeka¨. Dopiero co siNopi¨ leniwie, a teraz nagle lunNo¨ jak z cebra.
Mokrzak jęknNo¨ cichutko, podniós¨ g¨owę i nagle zaczNo¨ szybko,
szybko oddychać jak po biegu. Wiktor wciNoż jeszcze zwleka¨,
instynktownie rozglNodajNoc się w poszukiwaniu jakiejś os¨ony.
- Niech mnie pan po¨oży - powiedzia¨ mokrzak.
- W ka¨użę? - gorzko i jadowicie zapyta¨ Wiktor.
- To bez znaczenia... niech pan k¨adzie.
Wiktor ostrożnie po¨oży¨ go na ceramiczne kafelki przed wejściem, a
mokrzak od razu wyciNognNo¨ się i rozkrzyżowa¨ ręce. Jego prawa noga by¨a
nienaturalnie wykręcona, ogonfne czo¨o w świetle nocnej lampy wydawa¨o się
sinawobia¨e. Wiktor usiad¨ obok na schodku. Mia¨ ogromnNo ochotę wrócić do
holu, ale to by¨o niemożliwe - zostawić rannego na deszczu, a Samemu
schronić się w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj g¨upcem? - pomyśla¨,
ocierajNoc twarz d¨oniNo. Oj. dużo razy. I zdaje się, jest w tym trochę
prawdy, ponieważ g¨upiec, czyli ba¨wan, a także kretyn i tak dalej, to
ignorant upierajNocy się przy swojej ignorancji. A przecież, jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzy¨ i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomyśla¨. Tak, w¨aściwie raczej mokrzak niż okularnik.
Ale jak też trafi¨ w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo k¨opoty. Oni majNo k¨opoty, i ja mam przez nich k¨opoty...
W holu Diana rozmawia¨a przez telefon. Wiktor przys¨ucha¨ się:
- Noga!... Tak, zgruchotane kości... Dobrze... W porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
Przez szklane drzwi Wiktor zobaczy¨, że odwiesi¨a s¨uchawkę i pobieg¨a
schodami na górę. Zaczę¨y się jakieś nieprzyjemności z mokrzakami w naszym
mieście. Coś się wokó¨ nich dzieje. Jakby nagle zaczęli wszystkim
przeszkadzać, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomnia¨ sobie
nagle. Zdaje się, że też coś o nich wspomnia¨a... Spojrza¨ na mokrzaka.
Mokrzak patrzy¨ na niego.
- Jak pan się czuje? - zapyta¨ Wiktor. Mokrzak milcza¨.
- Może panu czegoś trzeba? - zapyta¨ Wiktor podnoszNoc g¨os. - Trochę
dżinu?
- Niech pan się nie drze - powiedzia¨ mokrzak. - S¨yszę.
- Boli? - zapyta¨ Wiktor wspó¨czujNoco.
- A jak pan myśli?
WyjNotkowo nieprzyjemny cz¨owiek, pomyśla¨ Wiktor. ZresztNo Bóg z nim -
widzę go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
- To nic... - rzek¨. - Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana
przyjadNo.
Mokrzak nic nie odpowiedzia¨, jego czo¨o pokry¨y bruzdy, przymknNo¨
oczy. Przypomina¨ teraz trupa - p¨aski, nieruchomy pod ulewnym deszczem.
Wybieg¨a Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiad¨a obok i zaczę¨a coś robić
z poharatanNo nogNo. Mokrzak cicho krzyknNo¨, ale Diana nie mówi¨a
uspokajajNocych s¨ów jak zwykle w takich wypadkach lekarze. "Pomóc ci?" -
zapyta¨ Wiktor. Diana nie odpowiedzia¨a. Wsta¨, wtedy Diana nie unoszNoc
g¨owy powiedzia¨a: "Poczekaj, nie odchodß".
- Nigdzie nie idę - odpar¨ Wiktor. Patrzy¨ jak zręcznie zak¨ada szynę.
- Będziesz jeszcze potrzebny - powiedzia¨a Diana.
- Nigdzie nie idę, - powtórzy¨ Wiktor.
Potem gdzieś za zas¨onNo deszczu zawarcza¨ silnik, b¨ysnę¨y reflektory.
Wiktor zobaczy¨ jeepa, który ostrożnie skręca¨ w bramę. Jeep podjecha¨ do
wejścia i niezgrabnie wy¨adowa¨ się z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym
p¨aszczu. Wszed¨ po schodkach, pochyli¨ się nad mokrzakiem i wziNo¨ go za
rękę. Mokrzak powiedzia¨ g¨ucho:
- Żadnych zastrzyków.
- Dobra - powiedzia¨ Golem i spojrza¨ na Wiktora. - Niech go pan
podniesie.
Wiktor wziNo¨ mokrzaka na ręce i zaniós¨ go do jeepa. Golem wyprzedzi¨
go, otworzy¨ drzwi i wsiad¨ do środka.
- Niech pan go daj e tutaj - powiedzia¨ z ciemności. - Nie, nogami do
przodu... Śmielej... Przytrzymać za ramiona...
Sapa¨ i krzNota¨ się w samochodzie. Mokrzak znowu krzyknNo¨ i Golem
powiedzia¨ coś niezrozumia¨ego, coś w rodzaju "Sześć kNotów na szyi..."
Potem zatrzasnNo¨ drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapyta¨ Dianę:
- Dzwoni¨aś do nich?
- Nie - powiedzia¨a Diana. - Zadzwonić?
- Teraz już nie warto - powiedzia¨ Golem - bo inaczej wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszy¨, objecha¨ klomb i odjecha¨ alejNo.
- No, to idziemy - powiedzia¨a Diana.
- P¨yniemy - poprawi¨ jNo Wiktor. Teraz, kiedy wszystko się skończy¨o,
nie czu¨ nic oprócz irytacji. W holu Diana wzię¨a go pod rękę.
- To nic - powiedzia¨a - zaraz przebierzesz się w suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko będzie dobrze.
- Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarży¨ się Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wyt¨umaczysz mi, co się tu sta¨o?
Diana westchnę¨a ze znużeniem.
- Nic szczególnego się nie sta¨o. Nie trzeba by¨o zapominać latarki.
- A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
- Burmistrz je stawia, kanalia...
Weszli na pierwsze piętro i szli teraz korytarzem.
- Zwariowa¨? - zapyta¨ Wiktor. - To przecież kryminalna sprawa. Czy
może naprawdę oszala¨?
- Nie. To zwyk¨a kanalia i nienawidzi mokrzaków. Jak zresztNo ca¨e
miasto.
- To już zauważy¨em. My ich też nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobi¨y?
- Przecież trzeba kogoś nienawidzić - powiedzia¨a Diana. - W jednych
miejscach nienawidzNo Żydów, gdzie indziej - Murzynów, a u nas - mokrzaków.
Zatrzymali się przed drzwiami, Diana przekręci¨a klucz, wesz¨a i
zapali¨a świat¨o.
- Poczekaj - powiedzia¨ Wiktor rozglNodajNoc się. - Gdzieś ty mnie
przyprowadzi¨a?
- To laboratorium - odpowiedzia¨a Diana. - Ja zaraz...
Wiktor zosta¨ w drzwiach i patrzy¨ jak Diana chodzi po ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemnia¨y ka¨uże.
- A co on tam robi¨ w nocy? - zapyta¨ Wiktor.
- Gdzie? - zapyta¨a Diana nie odwracajNoc się.
- Na ścieżce... Przecież wiedzia¨aś, że on tu jest?
- No, bo wiesz - powiedzia¨a - w leprozorium jest nie najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
Zamknę¨a ostatnie okno, przespacerowa¨a się po laboratorium oglNodajNoc
sto¨y zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
- Wszystko to jest obrzydliwe - powiedzia¨ Wiktor. - Co to za kraj!
Gdzie się cz¨owiek ruszy - wszędzie jakieś świństwa... Chodßmy, bo zmarz¨em.
- Zaraz - powiedzia¨a Diana.
Zdję¨a ze sto¨u jakieś ciemne męskie ubranie i potrzNosnę¨a nim. By¨ to
ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesi¨a go w szafie na ubrania
robocze. SkNod tu garnitur? - pomyśla¨ Wiktor. I do tego taki znajomy
garnitur...
- No tak - powiedzia¨a Diana - ty jak chcesz, ale ja zaraz w¨ażę do
gorNocej wanny.
- Pos¨uchaj Diano - powiedzia¨ ostrożnie Wiktor. - Kto to by¨ ten... z
takim nosem... żó¨ty na twarzy? Z którym tańczy¨aś...
Diana wzię¨a go za rękę.
- Widzisz - odpowiedzia¨a po chwili milczenia - to mój mNoż, ...Mój
by¨y mNoż.
*
Dawno nie widzia¨em pana w mieście - powiedzia¨ Pawor zakatarzonym
g¨osem. Nie tak znowu dawno - powiedzia¨ Wiktor - wszystkiego dwa dni temu.
Można się do was przysiNość, czy wolicie być sami? - .zapyta¨ Pawor.
- Niech pan siada - powiedzia¨a uprzejmie Diana.
Pawor usiad¨ naprzeciw niej i krzyknNo¨: "Kelner, podwójny koniak!"
Zmierzcha¨o się, portier zaciNoga¨ story na oknach. Wiktor zapali¨ stojNocNo
lampę.
- Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwróci¨ się do Diany - żyć w
takim klimacie i zachować tak wspania¨No cerę... - kichnNo¨. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykończa... - Jak się pracuje? - zapyta¨ Wiktora.
- Kiepsko. Nie mogę pracować, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam ochotę
czegoś się napić.
- Co za skandal wywo¨a¨ pan u policmajstra? - zapyta¨ Pawor.
- A tam, g¨upstwo - odpowiedzia¨ Wiktor. - Szuka¨em sprawiedliwości.
- Ale co się sta¨o?
- Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzaków. Jeden się
z¨apa¨, zmiażdży¨o mu nogę. Zabra¨em ten potrzask, poszed¨em na policję i
zażNoda¨em dochodzenia.
- Tak - powiedzia¨ Pawor. - I co dalej?
- W tym mieście sNo dziwne prawa. Ponieważ nie by¨o wniosku
poszkodowanego, uważa się, że nie by¨o także przestępstwa, tylko
nieszczęśliwy wypadek, któremu nikt nie jest winien z wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedzia¨em policmajstrowi, że przyjmę to do wiadomości i
wtedy on oznajmi¨ mi, że jest to großba i na tym się rozstaliśmy. t
- A gdzie to się sta¨o? - zapyta¨ Pawor.
- Niedaleko sanatorium.
- Niedaleko sanatorium? Czego szuka¨ mokrzak ko¨o sanatorium?
- To nikogo nie powinno obchodzić - ostro powiedzia¨a Diana.
- Oczywiście - odpar¨ Pawor. - Ja się tylko zdziwi¨em - skrzywi¨ się,
zmruży¨ oczy i dßwięcznie kichnNo¨. - O do diab¨a - rzek¨. - Przepraszam.
Wsadzi¨ rękę do kieszeni i wyciNognNo¨ ogromnNo chustkę do nosa. Coś z
ha¨asem upadk) na pod¨ogę. Wiktor nachyli¨ się. To by¨ kastet. Wiktor
podniós¨ go i poda¨ Faworowi.
- I po co pan to nosi przy sobie? - zapyta¨.
Pawor z twarzNo ukrytNo w chustce do nosa patrzy¨ na kastet
zaczerwienionymi oczami.
- To wszystko przez pana - powiedzia¨ zduszonym g¨osem i wydmucha¨ nos.
- To pan mnie przestraszy¨ swojNo opowieściNo... A tak przy okazji, ludzie
powiadajNo, że grasuje tu jakaś miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubię, kiedy mnie bijNo.
- A często pana bijNo? - zapyta¨a Diana.
Wiktor spojrza¨ na niNo. Siedzia¨a w fotelu za¨ożywszy nogę na nogę i
pali¨a papierosa nie patrzNoc na nikogo. Biedny Pawor, pomyśla¨ Wiktor.
Zaraz coś us¨yszy... WyciNognNo¨ rękę i obciNognNo¨ spódnicę na jej
kolanach.
- Mnie? - zapyta¨ Pawor. - Czyżbym wyglNoda¨ na cz¨owieka, którego
często bijNo? To trzeba poprawić. Kelner, jeszcze raz podwójny koniak! Tak,
a więc następnego dnia poszed¨em do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili
mi tę zabawkę... - z zadowoleniem obejrza¨ kastet. - Niez¨a rzecz, nawet
Golemowi się spodoba¨a...
- Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapyta¨ Wiktor.
- Nie. Nie wpuszczajNo i jak należy sNodzić, nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzę. Napisa¨em skargi do trzech departamentów, a teraz
siedzę i piszę sprawozdanie. Na jakNo sumę leprozorium otrzyma¨o w minionym
roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mężczyzn. Diabelnie
pasjonujNoce.
- Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradzi¨ Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniós¨ brwi, a Diana powiedzia¨a leniwie.
- Lepiej niech pan zostawi tę swojNo pisaninę i zamiast tego napije się
grzanego wina i po¨oży do ¨óżka.
- Zrozumia¨em aluzję - powiedzia¨ Pawor z westchnieniem. - Trzeba
będzie iść... Czy pan wie, w którym numerze mieszkam? - zapyta¨ Wiktora. -
Wpad¨by pan kiedyś.
- W dwieście dwudziestym trzecim - powiedzia¨ Wiktor. - Z ca¨No
pewnościNo.
- Do widzenia - powiedzia¨ Pawor wstajNoc. - Życzę przyjemnego
wieczoru.
Oboje patrzyli jak podszed¨ do baru, wziNo¨ butelkę czerwonego wina i
skierowa¨ się do wyjścia.
- Masz za d¨ugi język - powiedzia¨a Diana.
- Tak - zgodzi¨ się Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi się w jakiś
sposób podoba.
- A mnie nie - powiedzia¨a Diana.
- I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
- Ma wstrętny pysk - odpowiedzia¨a Diana. - Blond bestia. Znam ten
gatunek. Prawdziwi mężczyßni. Bez czci i wiary. Atamani g¨upców.
- Masz ci los - zdziwi¨ się Wiktor. - A ja myśla¨em, że tacy mężczyßni
powinni ci się podobać.
- Teraz już nie ma mężczyzn - zaprzeczy¨a Diana. - Teraz sNo albo
faszyści, albo baby.
- A ja? - zapyta¨ Wiktor z zaciekawieniem.
- Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocześnie -
sprawiedliwość.
- Racja. Ale moim zdaniem to ca¨kiem nießle.
- Nie najgorzej. Ale gdybyś musia¨ wybierać, wybra¨byś minogi, a to już
niedobrze. Poszczęści¨o ci się, że masz talent.
- Coś ty dzisiaj taka z¨a? - zapyta¨ Wiktor.
- A ja w ogóle jestem z¨a. Ty masz talent, a ja - z¨ość. Jeżeli tobie
odebrać talent, a mnie z¨ość to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
- Zero zeru nierówne - zauważy¨ Wiktor. - Ty nawet jako zero
wyglNoda¨abyś nießle - przystojne, świetnie zbudowane zero. A poza tym,
gdyby ci odebrać twojNo z¨ość, staniesz się dobra, co w końcu też nie jest
najgorsze...
- Jeśli odebrać mi z¨ość, to stanę się meduzNo. Żebym sta¨a się dobra,
należa¨oby zastNopić z¨ość dobrociNo.
- Zabawne - powiedzia¨ Wiktor - przeważnie kobiety nie lubiNo
dyskutować. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo się zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci się w¨aściwie wzię¨o, że jesteś wy¨Nocznie z¨a i ani trochę dobra.
Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobroć, tylko że jej nie widać spoza
z¨ości. W każdym cz¨owieku jest wszystkiego po trochu, a życie z tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
Na salę wtoczy¨o się towarzystwo m¨odych ludzi jod razu zrobi¨o się
g¨ośniej. M¨odzi ludzie zachowywali się dość swobodnie - nawymyślali
kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odleg¨ym kNocie,
zaczęli g¨ośno rozmawiać i śmiać się na ca¨e gard¨o. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych policzkach pstrykajNoc palcami skierowa¨ się tanecznym
krokiem do baru. Teddy coś mu poda¨ i drab odstawiajNoc ma¨y palec ujNo¨
dwoma palcami kieliszek, odwróci¨ się plecami do lady, opar¨ się o niNo
¨okciami, skrzyżowa¨ nogi i zwycięsko rozejrza¨ się po pustej sali. "Witam
Dianę! - wrzasnNo¨. - Co s¨ychać?" Diana uśmiechnę¨a się do niego obojętnie.
- Co to za cudo? - zapyta¨ Wiktor.
- Niejaki Flamen Juventa - odpowiedzia¨a Dina. - Bratanek policmajstra.
- Gdzieś go już widzia¨em - powiedzia¨ Wiktor.
- Do diab¨a z nim - niecierpliwie powiedzia¨a Diana. - Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo się prawdziwi,
tacy którzy majNo coś w¨asnego - dobroć, talent, z¨ość... ale jeśli im to
zabrać, nic z nich nie pozostanie, zostanNo meduzami jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie wyobrazi¨eś sobie, że podoba mi się twoje umi¨owanie minóg i
sprawiedliwości? Zawracanie g¨owy! Masz talent, masz swoje ksiNożki, masz
s¨awę, ale jeśli chodzi o resztę, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
- To, co teraz mówisz - oznajmi¨ Wiktor - jest tak bardzo nies¨uszne,
że nawet nie czuję się urażony. Ale mów dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci się wyraz twarzy, kiedy mówisz - zapali¨ papierosa i poda¨ jej. - Mów
dalej.
- Meduzy - powiedzia¨a Diana gorzko. - Oślizg¨e, g¨upie meduzy.
Kot¨ujNo się, pe¨zajNo, strzelajNo, same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdę nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
- To nieprzyzwoite - powiedzia¨ Wiktor. Obraz niewNotpliwie jest
wypuk¨y, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w ogóle to sNo bana¨y, Diano,
moja najmilsza, nie jesteś myślicielem. W ubieg¨ym wieku, gdzieś na
prowincji może by to nießle wyglNoda¨o... w każdym razie towarzystwo by¨oby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi m¨odzieńcy o gorejNocych oczach ¨aziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest cz¨owiek. Co z tym cz¨owiekiem robić - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewa¨kowany do znudzenia.
- A co robiNo z meduzami?
- Kto? Meduzy?
- My.
- O ile wiem - nic. Zdaje się, że robiNo z nich konserwy.
- No i bardzo dobrze - powiedzia¨a Diana. - Czy ty coś zdzia¨a¨eś przez
ten czas?
- No a jak! Napisa¨em potwornie wzruszajNocy list do swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście nie za¨atwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
- I to wszystko?
- Tak - powiedzia¨ Wiktor. - Ca¨No resztę wyrzuci¨em.
- O Boże - powiedzia¨a Diana. - A ja opiekowa¨am się tobNo, stara¨am
się nie przeszkadzać, odgania¨am Roschepera...
- KNopa¨aś mnie w wannie - przypomnia¨ Wiktor.
- KNopa¨am w wannie, poi¨am kawNo...
- Poczekaj - powiedzia¨ Wiktor - ale przecież ja też kNopa¨em cię w
wannie...
- Wszystko jedno.
- Jak to wszystko jedno? Myślisz, że ¨atwo pracować, kiedy się ciebie
kNopie w wannie? Opisa¨em sześć wariantów tego procesu, wszystkie sNo do
niczego.
- Daj przeczytać.
- Tylko dla mężczyzn - powiedzia¨ Wiktor. - Poza tym wyrzuci¨em je, czy
ci nie powiedzia¨em? I w ogóle by¨o w nich tak ma¨o patriotyzmu i
świadomości narodowej, że tak czy inaczej nikomu nie można by¨oby ich
pokazać.
- Powiedz, jak ty to robisz - najpierw piszesz, a dopiero potem
wstawiasz świadomość narodowNo?
- Nie - odpowiedzia¨ Wiktor. - Na poczNotek nasiNokam świadomościNo
narodowNo do g¨ębi duszy: czytam przemówienie pana prezydenta, wykuwam na
pamięć eposy bohaterskie, uczęszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygać - kiedy już mnie nie mdli, tylko rzygam - biorę się do
dzie¨a... Wiesz, porozmawiajmy lepiej o czymś innym. Na przyk¨ad o tym, co
będziemy robili jutro.
- Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
- To pójdzie szybko. A potem?
Diana nie odpowiedzia¨a. Patrzy¨a na niego. Wiktor odwróci¨ się.
Zbliża¨ się do nich mokrzak - w ca¨ej swojej krasie - czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
- Dzień dobry - przywita¨ się z DianNo. - Golem jeszcze nie wróci¨?
Twarz Diany wstrzNosnę¨a Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie - na ikonie. Dziwna nieruchomość rysów, i już nie wiesz - czy to
zamys¨ mistrza czy bezradność rzezimieszka. Diana nie odpowiedzia¨a.
Milcza¨a i mokrzak również patrzy¨ na niNo w milczeniu, i nie by¨o w tym
milczeniu żadnej niezręczności - oni po prostu byli razem, a Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo się to nie podoba¨o.
- Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedzia¨ g¨ośno.
- Tak - powiedzia¨a Diana. - Proszę, niech pan usiNodzie i zaczeka.
Jej g¨os by¨ zwyczajny i uśmiecha¨a się do mokrzaka obojętnym
uśmiechem. Wszystko by¨o jak zwykle - Wiktor by¨ z DianNo, a wszyscy
pozostali byli osobno.
- Proszę - weso¨o powiedzia¨ Wiktor wskazujNoc na fotel doktora R.
Kwadrygi.
Mokrzak usiad¨, po¨oży¨ na kolanach obie d¨onie w czarnych
rękawiczkach. Wiktor nala¨ mu koniaku. Mokrzak wprawnym i niedba¨ym gestem
wziNo¨ kieliszek, zako¨ysa¨ nim jakby sprawdzajNoc wagę i odstawi¨ na stó¨.
- Mam nadzieję, że pani nie zapomnia¨a? - powiedzia¨ do Diany.
- Tak - powiedzia¨a Diana. - Tak. Zaraz przyniosę. Wiktorze, daj mi
klucz do pokoju, za chwilę wrócę.
Wzię¨a klucz i szybko posz¨a do wyjścia. Wiktor zapali¨ papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedzia¨ do siebie. Jakoś za dużo ci się zwiduje w
ostatnich czasach. Jakiś taki przeczulony się zrobi¨eś i nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to w ogóle nie dotyczy - ci wszyscy byli
mężowie, te wszystkie dziwne znajomości... Diana - to Diana, a ty - to ty.
Roscheper jest impotentem? Impotentem. I to ci powinno wystarczyć...
Wiedzia¨, że to wszystko nie jest takie proste, że już po¨knNo¨ truciznę,
ale powiedzia¨ sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilę - i uda¨o
mu się przekonać siebie, że naprawdę wystarczy.
Naprzeciw siedzia¨ mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognę¨o
od niego wilgociNo i jeszcze czymś jakby medycznym. Czy mog¨em sobie
wyobrazić, że będę kiedyś siedzia¨ z mokrzakiem w knajpie przy jednym
stoliku? Jednak postęp, ch¨opcy, następuje powoli. Albo też my staliśmy się
tacy wszystko - żerni i wreszcie do nas dotar¨o, że wszyscy ludzie sNo
braćmi? Ludzkości, moja przyjació¨ko, jestem z ciebie dumny... A czy pan,
mój drogi, wyda¨by swojNo córkę za mokrzaka?...
- Nazywam się Baniew - przedstawi¨ się Wiktor i zapyta¨. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, który wpad¨ w potrzask?
Mokrzak szybko odwróci¨ ku niemu twarz. Patrzy jak z okopu, pomyśla¨
Wiktor.
- ZadowalajNoco - odpowiedzia¨ sucho mokrzak.
- Na jego miejscu zawiadomi¨bym policję.
- To nie ma sensu - powiedzia¨ mokrzak.
- A dlaczego? - zapyta¨ Wiktor. - Niekoniecznie musi zg¨aszać na
miejscowej policji, można zwrócić się do okręgowej...
- Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszy¨ ramionami.
- Każde przestępstwo, które pozostaje bezkarne, rodzi nowe
przestępstwo.
- Tak. Ale nas to nie interesuje.
Przez chwilę obaj milczeli. Potem mokrzak powiedzia¨:
- Moje nazwisko - Zurtzmansor.
- S¨ynne nazwisko - uprzejmie powiedzia¨ Wiktor. - Czy nie jest pan
krewnym Paw¨a Zurtzmansora, tego socjologa?
Mokrzak zmruży¨ oczy.
- Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedzia¨. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
Wiktor nie zdNoży¨ odpowiedzieć. Za jego plecami ktoś przesunNo¨ fotel
i dziarski baryton powiedzia¨:
- Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
Wiktor odwróci¨ się. Wznosi¨ się nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy jak mu tam, s¨owem - bratanek. Wiktor patrzy¨ na niego d¨użej niż
sekundę, ale to wystarczy¨o, żeby poczu¨ wyjNotkowNo irytację.
- Do kogo pan mówi, m¨ody cz¨owieku? - zainteresowa¨ się.
- Do pańskiego przyjaciela - grzecznie wyjaśni¨ mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNo¨. - Do kogo mówię, ty mokra szmato!
- Chwileczkę - powiedzia¨ Wiktor i wsta¨. Flamenco Juventa z
uśmieszkiem patrzy¨ na niego z góry. Taki m¨ody Goliat w sportowej kurtce
b¨yskajNocej niezliczonymi emblematami, nasz prosty, ojczysty sturmfuerer,
opoka narodu z gumowNo pa¨kNo w tylnej kieszeni spodni, postrach
prawicowców, lewicowców i umiarkowanych. Wiktor sięgnNo¨ rękNo do jego
krawata i zapyta¨ z troskNo i zainteresowaniem "Co pan tu ma?". I kiedy
m¨ody Goliat automatycznie pochyli¨ g¨owę, żeby zobaczyć co tam ma, Wiktor
mocno z¨apa¨ go za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNo¨ m¨ody
Goliat kompletnie oszo¨omiony i spróbowa¨ się wyrwać, ale Wiktor go nie
wypuści¨ i przez jakiś czas bardzo starannie, z lodowatNo zawziętościNo
zakręca¨ i obraca¨ ten bezczelny, mocny nos przygadujNoc "Następnym razem
zachowuj się przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojówkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja by¨a wyjNotkowo korzystna - m¨ody Goliat rozpaczliwie
wierzga¨, ale między nimi sta¨ fotel i m¨ody Goliat pięściami ubija¨
powietrze, za to Wiktor mia¨ d¨uższe ręce i ciNogle wykręca¨, rozgniata¨,
obraca¨ i wyciNoga¨ do
chwili, kiedy nad g¨owNo przelecia¨a mu butelka. Wtedy obejrza¨ się -
odsuwajNoc stoliki i przewracajNoc fotele pędzi¨a na niego ca¨a
pięcioosobowa banda, dwóch w niej by¨o wyjNotkowo ros¨ych. Na mgnienie oka
wszystko zastyg¨o jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladę baru, Diana z bia¨ym
pakunkiem na środku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz portiera, i tuż obok wściek¨e pyski z rozwartymi paszczękami.
Następnie skończy¨a się fotografia i zaczę¨o się kino. . .
Pierwszego dryblasa Wiktor nadzwyczaj fartownie powali¨ ciosem w
policzek. Ten przepad¨ i przez jakiś czas się nie pojawi¨. Ale drugi dryblas
trafi¨ Wiktora w ucho. Ktoś inny uderzy¨ go kantem d¨oni w policzek -
chybi¨, widocznie celowa¨ w gard¨o. A jeszcze ktoś - wyzwolony Goliat? -
skoczy¨ mu na plecy. To by¨y brutalne uliczne ¨obuzy, opoka narodu - tylko
jeden z nich zna¨ boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczyć, ile
okaleczyć - wy¨upić oko, rozerwać usta, kopnNoć w pachwinę. Gdyby Wiktor nie
by¨ sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od ty¨u zaatakowa¨ ich Teddy,
który święcie przestrzega¨ z¨otej zasady wszystkich wikidaj¨ów - t¨umić
każdNo bójkę w zarodku, z flanki zaś pojawi¨a się Diana, Diana Wścieklica, z
zębami wyszczerzonymi z nienawiści, niepodobna do siebie, już bez bia¨ego
pakunku, tylko z ciężkim oplatanym gNosiorem w ręku, nadciNognNo¨ też
portier - niem¨ody już mężczyzna, ale sNodzNoc po metodach walki, by¨y
żo¨nierz - walczy¨ pękiem kluczy, jakby to by¨ pas z bagnetem w pochwie.
Kiedy więc z kuchni przybieg¨o dwóch kelnerów, nie mieli już nic do roboty.
Bratanek zwia¨, nawet zapomnia¨ na stoliku swój tranzystor. Jeden z
ch¨opaczków leża¨ pod sto¨em - by¨ to ten, którego Diana powali¨a oplecionym
gNosiorem, pozosta¨ych zaś czterech Wiktor z Teddym dos¨ownie wynieśli na
pięściach z sali, przepędzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpędu sami też wylecieli na ulicę i dopiero tam, na deszczu uświadomili
sobie ca¨kowite zwycięstwo i trochę się uspokoili.
- Parszywi smarkacze - powiedzia¨ Teddy, zapalajNoc jednocześnie dwa
papierosy, dla siebie i dla Wiktora. - Przyzwyczaili się, co czwartek
rozróba. Zesz¨ym razem zagapi¨em się i po¨amali dwa fotele. A kto potem
p¨aci? Ja!
Wiktor maca¨ puchnNoce ucho.
- Bratanek uciek¨ - powiedzia¨ z żalem. - Nie dobra¨em się do niego,
niestety.
- To dobrze - powiedzia¨ rzeczowo Teddy. - Od niego lepiej się trzymać
z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zresztNo i on sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy jak tam oni się nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzę nauczy¨eś się bić. Pamiętam kiedyś by¨eś taki smarkacz, s¨aby jak
mucha - bywa¨o przy¨ożNo ci - a ty pod stó¨. Zuch.
- Taki mam zawód - westchnNo¨ Wiktor. - Produkt walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
- I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwi¨ się Teddy.
- No a jak myślisz! NapiszNo na ciebie pochwalny artyku¨, że jesteś
przepe¨niony świadomościNo narodowNo, idziesz szukać krytyka, a on już w
towarzystwie - wszyscy m¨odzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
- Coś podobnego - powiedzia¨ Teddy. - I co dalej?
- Różnie. Bywa i tak, i nie tak.
Pod wejście podjecha¨ jeep, drzwi się otworzy¨y i na deszcz wysiad¨
m¨ody cz¨owiek w okularach i z teczkNo oraz jego wysoki wspó¨towarzysz. Zza
kierownicy wygrzeba¨ się Golem. Wysoki z intensywnym, można powiedzieć
zawodowym zainteresowaniem patrzy¨, jak portier wykopuje przez obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, który jeszcze nie ca¨kiem przyszed¨ do siebie.
"Szkoda, że tego z nami nie by¨o - szeptem powiedzia¨ Teddy wskazujNoc
oczami na wysokiego. - To jest specjalista z klasNo! Nie to, co ty.
Zawodowiec, rozumiesz? "Rozumiem" - również szeptem odpowiedzia¨ Wiktor.
M¨ody cz¨owiek z teczkNo oraz wysoki k¨usem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszy¨ za nimi niespiesznie, już z daleka
uśmiechajNoc się do Wiktora, ale zastNopi¨ mu drogę pan Zurtzmansor z bia¨No
paczkNo pod pachNo. Powiedzia¨ coś pó¨g¨osem, a wtedy Golem przesta¨ się
uśmiechać i wróci¨ do samochodu. Zurtzmansor wgramoli¨ się na tylne
siedzenie i jeep odjecha¨.
- Ech - powiedzia¨ Teddy - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie za niego krew przelewajNo, a ten wsiada do cudzego samochodu i
odjeżdża.
- Chyba nie masz racji - powiedzia¨ Wiktor. - Chory, nieszczęśliwy
cz¨owiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz pójdziemy się napić, a jego
zawießli do leprozorium.
- Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieub¨aganie powiedzia¨ Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
- Oderwa¨em się od narodu?
- Od narodu, nie od narodu, ale życia nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
który to już rok tylko deszcze i deszcze, na polach wszystko wygni¨o, z
dziećmi nie można dojść do ¨adu... ZresztNo, co tu gadać - w ca¨ym mieście
nie ma ani jednego kota, myszy nied¨ugo nas zagryzNo... E - ech! -
powiedzia¨ i machnNo¨ rękNo. - No, to chodßmy.
Wrócili do holu i Teddy zapyta¨ portiera, który już wróci¨ na swój
posterunek:
- No i jak? Dużo po¨amali?
- E, nie - odpowiedzia¨ portier. - Można powiedzieć, że wyszliśmy bez
szwanku. JednNo lampę pokaleczyli, ścianę uświnili, ale pieniNodze to ja
temu... ostatniemu odebra¨em, masz, weß.
Teddy skierowa¨ się do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszed¨ za nim. Na sali znowu zapanowa¨ spokój. M¨ody mężczyzna w okularach
i wysoki już nudzili się nad butelkNo mineralnej, przeżuwajNoc
melancholijnie firmowNo kolację. Diana siedzia¨a na dawnym miejscu,
prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiecha¨a się do siedzNocego już w
swoim fotelu doktora R. Kwadrygi, którego zwykle nie tolerowa¨a. Przed R.
KwadrygNo sta¨a butelka rumu, ale doktor by¨ jeszcze trzeßwy i dlatego
wyglNoda¨, dziwnie.
- Gratuluję! - ponuro przywita¨ Wiktora. - Ża¨uję, że nie by¨em obecny,
choćby jako szeregowiec. Wiktor opad¨ n& fotel.
- Jakie piękne ucho - powiedzia¨ R. KwadrygNo. - Gdzieś ty takie
dosta¨? Jak koguci grzebień.
- Koriiak! - zażNoda¨ Wiktor. Diana nala¨a mu koniaku. - Jej i tylko
jej zawdzięczani Wiktorię swNo - powiedzia¨ wskazujNoc na Dianę. -
Zap¨aci¨aś za gNosior?
- GNosior wcale się nie st¨uk¨ - powiedzia¨a Diana. - Za kogo ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upad¨! Mój Boże, jak on cudownie się zwali¨! Żeby oni
tak wszyscy....
- Zaczynamy - ponuro powiedzia¨ R. KwadrygNo i nala¨ sobie pe¨nNo
szklankę rumu.
- Potoczy¨ się jak manekin - powiedzia¨a Diana. - Jak kręgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widzia¨am jak cię kopali.
- To, co najważniejsze - w porzNodku - powiedzia¨ Wiktor. - Specjalnie
broni¨em.
Doktor R. KwadrygNo z .bulgotem wyssa¨ ze szklanki ostatnie krople
rumu, dok¨adnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po myciu naczyń.
Oczy mu z miejsca zmętnia¨y.
- My się znamy - spiesznie powiedzia¨ Wiktor. - Ty jesteś doktor Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
- Przestań - powiedzia¨ R. KwadrygNo. - Jestem absolutnie trzeßwy. Ale
się spiję. To jedyne, czego jestem teraz pewny. Nie uwierzycie mi, ale
przyjecha¨em tu pó¨ roku temu jako zupe¨nie niepijNocy cz¨owiek. Mam chorNo
wNotrobę, katar kiszek i jeszcze coś tam z żo¨Nodkiem. Absolutnie nie wolno
mi pić, a piję przez dwadzieścia cztery godziny na dobę... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś takiego mi się nie wydarzy¨o. Nawet
listów nie dostaję, dlatego że starzy przyjaciele siedzNo bez prawa
korespondencji, a nowi sNo niepiśmienni...
- Nie chcę s¨yszeć żadnych tajemnic państwowych - powiedzia¨ Wiktor. -
Jestem nieprawomyślny. R. KwadrygNo znowu nape¨ni¨ szklankę i zaczNo¨
popijać rum ma¨ymi ¨ykami jak wystyg¨No herbatę.
- Tak prędzej podzia¨a - oznajmi¨. - Próbuj, Baniew. Przyda się... I
nie ma co się na mnie gapić! - znienacka powiedzia¨ do Diany z
wściek¨ościNo. - Proszę nie ujawniać swoich uczuć! A jeżeli się wam nie
podoba...
- Cicho, cicho - powiedzia¨ Wiktor i R. KwadrygNo skis¨.
- Oni ni cholery mnie nie rozumiejNo - powiedzia¨ ża¨ośnie. - Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkę rozumiesz. Zawsze mnie rozumia¨eś. Tyle, że jesteś
bardzo ordynarny, Baniew, i zawsze rani¨eś moje uczucia. Ca¨y jestem
poraniony... Oni teraz bojNo się urnie zjeżdżać, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie jakieś ścierwo pochwali - rana. Następne ścierwo pochwali -
następna rana. Ale teraz już to wszystko jest za mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo... S¨uchaj, Baniew! Masz takNo wspania¨No dziewczynę... Proszę
cię... Poproś jNo, żeby przysz¨a do mojego studia... Ależ nie, idioto!
Modelka! Ty nic nie rozumiesz, a ja takiej modelki szukam już dziesięć
lat...
- Portret - alegoria - wyjaśni¨ Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
M¨ody Naród".
- Dureń - smutnie powiedzia¨ doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myślicie, że
się sprzeda¨em... No i s¨usznie, tak by¨o! Ale ja już więcej nie maluję
prezydentów... Autoportret! Rozumiesz?
- Nie - przyzna¨ się Wiktor - nie rozumiem. Chcesz malować autoportret
z DianNo jako modelkNo?
- Dureń - powiedzia¨ R. Kwadryga. - To będzie twarz artysty.
- Mój ty¨ek - wyjaśni¨a Diana Wiktorowi.
- Twarz artysty! - powtórzy¨ R. Kwadryga. - Przecież ty też jesteś
artystNo... I wszyscy, którzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
którzy mieszkajNo w moim domu... to znaczy nie mieszkajNo... Ty wiesz,
Baniew, ja się boję. Przecież cię prosi¨em - przyjdß, pomieszkaj u mnie
chociaż trochę. Mam willę, fontannę... A ogrodnik uciek¨. Tchórz... Nie mogę
sam tam mieszkać, lepiej w hotelu... Myślisz, że piję, bo się sprzeda¨em?
Zawracanie g¨owy, to nie nowomodna powieść... Pomieszkasz u mnie trochę i
sam się zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogóle nie
sNo moi znajomi, tylko twoi. Wtedy zrozumia¨bym, dlaczego oni mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... śmiejNo się... - nagle jego oczy nape¨ni¨y
się ¨zami. - Panowie! - powiedzia¨. - Co za szczęście, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
- I twoje - powiedzia¨ Wiktor i wymieni¨ spojrzenia z DianNo. Diana
patrzy¨a na R. Kwadrygę z odrazNo i lękiem. - Nikt tu nie lubi Pawora -
powiedzia¨. - Tylko ja jeden, nieszczęsny odmieniec.
- StojNoca woda - oświadczy¨ R. Kwadryga. - I skaczNoca żaba. Gadu¨a.
Zawsze milczy.
- Po prostu on już jest gotów - powiedzia¨ Wiktor do Diany. - Nic
strasznego...
- Panowie! - powiedzia¨ doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam za
swój obowiNozek przedstawić się! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...
Wiktor przyszed¨ do gimnazjum na pó¨ godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już na niego czeka¨. ZresztNo by¨ on ch¨opcem taktownym,
poinformowa¨ więc Wiktora, że spotkanie odbędzie się w auli i poszed¨ sobie
powo¨ujNoc się na jakieś nie cierpiNoce zw¨oki sprawy... Zostawszy sam,
Wiktor powędrowa¨ korytarzami, zaglNodajNoc do pustych klas, wdycha¨
zapomniany zapach atramentu, kredy, wiecznie wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy bójek "do pierwszej krwi", wyniszczajNocych przes¨uchań przy
tablicy, zapachy więzienia, bezprawia, k¨amstwa podniesionego do rangi
przykazania. WciNoż mia¨ nadzieję wywo¨ać w pamięci jakieś s¨odkie
wspomnienia dzieciństwa i m¨odości, rycerstwa, koleżeństwa, pierwszej
czystej mi¨ości, ale nic z tego nie wychodzi¨o, chociaż tak bardzo się
stara¨, gotów rozczulić się przy pierwszej stosownej okazji. Wszystko tu
by¨o jak dawniej - i jasne, zatęch¨e klasy, podrapane tablice, ¨awki pocięte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi sentencjami o żonie, prawej
ręce i ściany jak w kazamatach pomalowane do po¨owy wysokości weso¨No,
zielonNo farbNo i tynk obt¨uczony na krawędziach ścian - wszystko by¨o jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budzi¨o wściek¨ość i beznadziejność.
Znalaz¨ swojNo klasę, chociaż nie od razu. Znalaz¨ swoje miejsce przy
oknie, ale ¨awka by¨a inna, tylko na parapecie ciNogle jeszcze by¨o widać
g¨ęboko wycięty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyraßnie przypomnia¨
sobie odurzajNocy entuzjazm tamtych czasów, czerwono - bia¨e opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz Legii", krwawe bójki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach, we wszystkich podręcznikach, na wszystkich murach -
twarz, która wtedy wydawa¨a się piękna i niezwyk¨a, a teraz sta¨a się tępa,
obwis¨a, podobna do świńskiego ryja z ogromnNo, zębatNo, bryzgajNocNo ślinNo
paszczNo. Tacy m¨odzi, tacy bezbarwni, tacy jednakowi... I g¨upi. A ta
g¨upota teraz już nie cieszy, nie cieszysz się, że zmNodrza¨eś, czujesz
tylko palNocy wstyd za siebie, za tamtego, bezbarwnego, rzeczowego
żó¨todzioba, który wyobraża¨ sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwyk¨y... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo, o której już tyle naopowiada¨em, że już w żaden sposób nie
mog¨em się wycofać, a następnego dnia - dziki gniew ojca, p¨onNoce uszy, i
to wszystko nazywa się najszczęśliwszym czasem - bezbarwność i pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyśla¨. Ą jeżeli nagle, za piętnaście lat okaże
się, że ja dzisiejszy, jestem równie przeciętny i zniewolony jak w
dzieciństwie, może nawet bardziej, ponieważ teraz uważam się za doros¨ego,
który wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco dużo przeży¨ więc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
Skromność i tylko skromność do pokory w¨Nocznie... i tylko prawda,
nigdy nie ok¨amuj, przynajmniej samego siebie, ale to okropne - być
pokornym, kiedy dooko¨a tylu idiotów, rozpustników, interesownych k¨amców,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trędowaci... Czy chcesz znowu
być m¨odym? Nie. A czy chcesz pożyć jeszcze z piętnaście lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet kiedy otrzymujesz cios za ciosem.
Żeby tylko można by¨o oddać uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy się
tego, że prawdziwe życie jest sposobem istnienia pozwalajNocym oddawać
ciosy, A teraz pójdziemy i zobaczymy, co z nich wyros¨o...
Na sali by¨o dosyć dużo dzieci i panowa¨ normalny ha¨as, który ucich¨,
kiedy Bol-Kunac wprowadzi¨ Wiktora na scenę i usadowi¨ pod ogromnym
portretem prezydenta - darem doktora R. Kwadrygi - za sto¨em przykrytym
czerwono - bia¨ym obrusem. Potem Bol-Kunac wyszed¨ na brzeg sceny i
powiedzia¨:
- Dziś będzie z nami rozmawiać znany pisarz Wiktor Baniew, który
urodzi¨ się w naszym mieście. - Odwróci¨ się do Wiktora. - Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
- Wszystko mi jedno - powiedzia¨ Wiktor lekkomyślnie. - Żeby tylko by¨o
ich dużo.
- W takim razie, proszę.
Bol-Kunac zeskoczy¨ ze sceny i usiad¨ w pierwszym rzędzie. Wiktor
poskroba¨ brew oglNodajNoc salę. By¨o ich oko¨o pięćdziesięciu - dziewczNot
i ch¨opców w wieku od dziesięciu do czternastu lat - patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje się, że tu sNo same wunderkindy, pomyśla¨
mimochodem. W drugim rzędzie z prawej zauważy¨ Irmę i uśmiechnNo¨ się do
niej. Irma odpowiedzia¨a uśmiechem.
- Uczy¨em się w tym samym gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej samej
scenie wypad¨o mi kiedyś grać Ozryka. Roli nie umia¨em, więc musia¨em jNo
wymyślić w trakcie przedstawienia. To by¨ pierwszy wypadek w moim życiu,
kiedy musia¨em wymyślić coś nie pod großbNo dwójki. Podobno teraz trudniej
się uczyć niż w moich czasach. Podobno macie teraz nowe przedmioty i to, co
my przerabialiśmy w trzy lata, musicie przerabiać w ciNogu roku. A wy
zapewne nawet nie zauważacie, że jest wam trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że ludzki mózg jest w stanie pomieścić znacznie więcej informacji, niż to
się wydaje na pierwszy rzut oka przeciętnemu cz¨owiekowi. Trzeba tylko umieć
te informacje wt¨oczyć... - Aha, pomyśla¨, zaraz im opowiem o hypnopedii.
Ale w tym momencie Bol-Kunac przekaza¨ mu karteczkę: Prosimy nie opowiadać
nam o osiNognięciach nauki. Proszę rozmawiać z nami jak z równymi. Walerians
kl. 6
- Tak - powiedzia¨ Wiktor. - Tu niejaki Walerians z szóstej klasy
proponuje mi, żebym rozmawia¨ z wami jak z równymi, i ostrzega mnie przed
referowaniem wam osiNognięć nauki... Muszę się przyznać, Walerians, że
istotnie zamierza¨em porozmawiać z wami o osiNognięciach hypnopedii.
Jednakże chętnie zrezygnuję ze swojego zamierzenia, chociaż uważam za swój
obowiNozek poinformować cię, że większość równych mi, doros¨ych ludzi ma
nadzwyczaj umiarkowane wyobrażenie o hypnopedii. - Poczu¨, że jest mu
niewygodnie mówić na siedzNoco, wsta¨ i przespacerowa¨ się po scenie. -
Muszę się wam zwierzyć, moi drodzy, że niespecjalnie lubię spotkania z
czytelnikami. Z regu¨y nie sposób zrozumieć, z jakim czytelnikiem ma się do
czynienia, czego on chce od ciebie i co go w¨aściwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram się zmienić w wieczór pytań i odpowiedzi.
Czasami wychodzi dosyć zabawnie. Wiecie co, może na poczNotek ja zacznę
zadawać pytania. A więc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
- Tak - rozleg¨y się dziecięce g¨osy. - Czytaliśmy... Wszyscy...
- Świetnie - powiedzia¨ Wiktor zak¨opotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedßmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie us¨yszeć
historię napisania jakiejś mojej powieści?
NastNopi¨o nied¨ugie milczenie, następnie ze środka sali wsta¨ chudy,
pryszczaty ch¨opiec, rzek¨: "Nie" i usiad¨.
- To świetnie - stwierdzi¨ Wiktor. - Tym bardziej świetnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym poglNodom w takich historiach nie ma na ogó¨ nic
ciekawego. Idßmy jeszcze dalej... Czy szanowni s¨uchacze życzNo sobie
us¨yszeć o moich planach twórczych?
Bol-Kunac wsta¨ i oznajmi¨ grzecznie:
- Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane bezpośrednio z technikNo
pańskiej twórczości lepiej by¨oby przedyskutować pod koniec rozmowy, kiedy
ogólny obraz będzie bardziej jasny.
Usiad¨. Wiktor wsadzi¨ ręce w kieszenie i znowu przespacerowa¨ się po
estradzie. Robi¨o się interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
- A może interesujNo was anegdoty literackie? - zapyta¨ podstępnie. -
Jak polowa¨em z Hemingway - em. Jak Erenburg podarowa¨ mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedzia¨ Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem...
- Naprawdę zna¨ pan Zurtzmansora? - pad¨o pytanie z sali.
- Nie, to by¨ żart - powiedzia¨ Wiktor. - Co więc będzie z literackimi
anegdotami?
- Czy można zadać pytanie? - rzek¨, unoszNoc się z miejsca pryszczaty
ch¨opiec.
- Tak, oczywiście.
- Jakimi chcia¨by pan nas widzieć w przysz¨ości?
Bez pryszczy, przelecia¨o przez g¨owę Wiktorowi, ale odgoni¨ tę myśl,
ponieważ zrozumia¨ - robi się gorNoco. Pytanie by¨o dobre. Bardzo bym
chcia¨, żeby ktokolwiek mi powiedzia¨, jak chcę widzieć siebie w
teraßniejszości, pomyśla¨. Jednak trzeba by¨o odpowiadać.
- Żebyście byli mNodrzy - powiedzia¨ na chybi¨ trafi¨. - Uczciwi.
Dobrzy. Chcia¨bym, żebyście lubili swojNo pracę... i pracowali tylko dla
szczęścia innych ludzi... (Truję, pomyśla¨. Ale jak tu nie truć?) Mniej
więcej tak...
Sala cichutko zaszumia¨a, potem ktoś zapyta¨ nie wstajNoc z miejsca:
- Czy rzeczywiście pan uważa, że żo¨nierz jest ważniejszy od fizyka?
- Ja?! - oburzy¨ się Wiktor.
- Tak zrozumia¨em pańskNo ksiNożkę "Nieszczęście przychodzi nocNo". -
By¨ to jasnow¨osy skrzat, mniej więcej dziesięcioletni. Wiktor
odchrzNoknNo¨. "Nieszczęście" mog¨o być dobrNo ksiNożkNo, mog¨o być z¨No
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie mog¨o być ksiNożkNo dla dzieci. Do
takiego stopnia nie by¨a ksiNożkNo dla dzieci, że nie zdo¨a¨ jej zrozumieć
ani jeden krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytad¨o obrażajNoce świadomość narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnow¨osy
skrzat mia¨ pewne podstawy przypuszczać, że autor "Nieszczęścia" uważa
żo¨nierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektórych aspektach.
- Chodzi o to - powiedzia¨ Wiktor sugestywnie - że... jak by ci tu
powiedzieć... Różnie bywa,
- Wcale nie mam na myśli fizjologii - zaprotestowa¨ jasnow¨osy skrzat.
- Mówię o ogólnej koncepcji ksiNożki, być może "ważniejszy" nie jest
odpowiednim s¨owem...
- Ja też nie mam na myśli fizjologii - odpar¨ Wiktor. - Chcę
powiedzieć, że bywajNo sytuacje, w których poziom erudycji nie ma znaczenia.
Bol-Kunac przyjNo¨ z sali i przekaza¨ dwie karteczki. Czy cz¨owiek,
który pracuje dla wojny może się uważać za uczciwego? i Co to takiego
cz¨owiek mNodry? Wiktor zaczNo¨ od drugiego pytania, by¨o ¨atwiejsze.
- MNodry cz¨owiek - rzek¨ - to taki cz¨owiek, który uświadamia sobie
w¨asnNo niedoskona¨ość, ograniczoność swojej wiedzy, stara się je uzupe¨nić
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie się ze mnNo?
- Nie - powiedzia¨a prześliczna dziewczynka wstajNoc.
- A o co chodzi?
- Pańska definicja jest niefunkcjonalna. Każdy g¨upiec wykorzystujNoc
tę definicję może uważać się za mNodrego. Szczególnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
Tak, pomyśla¨ Wiktor. Ogarnę¨a go lekka panika. To zupe¨nie nie
pogawędka z kolegami pisarzami.
- W jakimś sensie masz rację - powiedzia¨. - Ale chodzi o to, że w
ogóle "mNodry" i "g¨upi" - to pojęcia historyczne i chyba raczej
subiektywne.
- To znaczy, że pan sam nie podejmuje się odróżnić g¨upca od cz¨owieka
mNodrego? - zapyta¨o z tylnych rzędów prześliczne stworzenie o przepięknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
- Nie, dlaczego - odpowiedzia¨ Wiktor. - Podejmuję się. Ale nie jestem
pewien, czy zawsze się ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - g¨upiec,
to ten, który myśli inaczej... - zwykle to porzekad¨o wywo¨ywa¨o śmiech
s¨uchaczy, ale teraz sala w milczeniu oczekiwa¨a dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - doda¨ Wiktor.
Ostro odczuwa¨ rozczarowanie sali, ale nie wiedzia¨, co by tu jeszcze
powiedzieć. Kontaktu nie by¨o. Audytorium z regu¨y ¨atwo przechodzi na
stronę tego, kto występuje, zgadza się z jego sNodami i dla wszystkich staje
się jasne, kto to sNo ci g¨upcy, przy czym rozumie się samo przez się, że
tu, na tej sali g¨upców nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadza¨o
się, ogarnia¨ je wrogi nastrój, ale i wtedy by¨o ¨atwo, dlatego, że
pozosta¨a możliwość sarkastycznego ośmieszania, a jednemu nie sprawia
trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie się wśród nich jeden najha¨aśliwszy i najg¨upszy,
po którym można się przejechać ku ogólnemu zadowoleniu.
- Ja niezupe¨nie rozumiem - powiedzia¨a prześliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebyśmy byli mNodrzy, to znaczy zgodnie z pańskim aforyzmem myśleli i
czuli dok¨adnie tak jak pan. Ale przeczyta¨am wszystkie pańskie ksiNożki i
znalaz¨am w nich wy¨Nocznie negację. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony chcia¨by pan, abyśmy pracowali dla dobra innych ludzi. To znaczy
faktycznie dla dobra tych brudnych i antypatycznych facetów, którymi
przepe¨nione sNo pańskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistość,
prawda?
Wiktorowi wyda¨o się, że wreszcie odnalaz¨ dno pod stopami.
- Widzicie - rzek¨ - przez pracę dla dobra ludzi rozumiem w¨aśnie
przekszta¨canie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak się
nie ma do mojej twórczości. W ksiNożkach próbuję pokazać wszystko tak jak
jest naprawdę i nie próbuję uczyć, czy też pokazywać, co należy robić. W
najlepszym razie wskazuję punkt przy¨ożenia si¨y, zwracam uwagę na to, z
czym trzeba walczyć. Ja nie wiem, jak należy zmieniać ludzi, a gdybym
wiedzia¨, to nie by¨bym modnym pisarzem, tylko wielkim pedagogiem albo
s¨awnym psychosocjologiem. Dla literatury pięknej w ogóle jest
przeciwwskazane pouczać, przewodzić, proponować konkretne drogi wyjścia,
albo tworzyć konkretnNo metodologię. Można to zobaczyć na przyk¨adzie
największych pisarzy. Chylę czo¨o przed Lwem To¨stojem, ale tylko dopóty,
dopóki jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o si¨ę talentu
zwierciad¨em rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyć chodzenia boso
czy też podstawiania drugiego policzka, ogarnia mnie litość i trwoga...
Pisarz - to instrument ukazujNocy stan spo¨eczeństwa i tylko w mizernym
stopniu narzędzie do jego zmieniania. Historia poucza, że spo¨eczeństwa
zmienia się nie za pośrednictwem literatury, tylko za pomocNo karabinów
maszynowych lub reform, a obecnie jeszcze i nauki. Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelać lub też co wymaga zreformowania...
zrobi¨ pauzę, przypomnia¨ sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale póki zastanawia¨ się jakby tu coś wtrNocić na temat roli literatury przy
poznawaniu wnętrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
- Daruje pan, ale to wszystko jest dosyć banalne. Przecież nie o to
chodzi. Chodzi o to, że przedstawiane przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby ktoś je zmienia¨. A poza tym sNo tak antypatyczne, do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma się ochoty ich zmieniać. Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. Więc dla czyjego dobra pańskim zdaniem powinniśmy pracować?
- Ach, więc o to wam chodzi! - wolno powiedzia¨ Wiktor.
Nagle dotar¨o do niego: mój Boże, przecież ci smarkacze poważnie
myślNo, że piszę tylko o kanaliach, że wszystkich uważam za ¨ajdaków, nic
nie rozumiejNo, zresztNo skNod majNo rozumieć, to sNo dzieci, dziwaczne
dzieci, chorobliwie mNodre dzieci, ale tylko dzieci, z dziecinnym
doświadczeniem życiowym, z dziecinnNo znajomościNo ludzi plus stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko pouk¨adać w szufladkach z napisami "dobrze" i "ßle".
Dok¨adnie jak koledzy literaci...
- Wprowadzi¨o mnie w b¨Nod to, że mówicie jak dorośli - rzek¨ Wiktor. -
I nawet zapomnia¨em, że jednak nie jesteście dorośli. Rozumiem, że
niepedagogicznie jest tak mówić, ale niestety trzeba to powiedzieć, inaczej
nigdy się nie wyp¨aczemy. Ca¨a rzecz w tym, że wy najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie pijany mężczyzna może być
wspania¨ym cz¨owiekiem, którego nie sposób nie kochać, dla którego można
mieć najwyższe uznanie i uważać za zaszczyt uściśnięcie jego ręki. Ponieważ
przeszed¨ przez takie piek¨o, że strach pomyśleć, ale mimo wszystko pozosta¨
cz¨owiekiem. Wszystkich bohaterów moich ksiNożek uważacie za ¨ajdaków, ale
to dopiero po¨owa nieszczęścia. Uważacie jednak, że i ja traktuję ich tak
samo jak i wy. A to już jest ca¨e nieszczęście. Nieszczęście, które polega
na tym, że w ten sposób nigdy nie zrozumiemy się nawzajem.
Diabli wiedzNo jakiej reakcji oczekiwa¨ w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe wystNopienie. Speszonych spojrzeń, twarzy rozjaśnionych nag¨ym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak, że nieporozumienie zosta¨o
szczęśliwie wyjaśnione i teraz wszystko można zaczynać od poczNotku, na
nowej, bardziej realistycznej podstawie... W każdym razie nic takiego nie
zasz¨o. Z tylnych rzędów znowu wsta¨ ch¨opiec o biblijnych oczach i zapyta¨:
- Czy nie móg¨by nam pan powiedzieć, czym jest postęp?
Wiktor poczu¨ się obrażony. No oczywiście, pomyśla¨. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myśleć i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
- Postęp - powiedzia¨ - jest to rozwój spo¨eczeństwa w takim kierunku,
którego cel stanowi doprowadzenie go do stanu, kiedy ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie męczNo się nawzajem.
- A czym się zajmujNo? - zapyta¨ tęgi ch¨opiec siedzNocy po prawej
stronie.
- PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNo¨ ktoś z lewej.
- A dlaczego by nie? - spyta¨ Wiktor. - Historia ludzkości nie zna
znowu tak wiele epok, w których ludzie mogli sobie popijać i zakNoszać
quantum satis. Dla mnie postęp - to dNożenie do stanu, w którym nie depczNo
i nie zabijajNo. A czym się wtedy będNo ludzie zajmować - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede wszystkim konieczne warunki postępu, a wystarczajNoce - to rzecz
nabyta...
- Pan pozwoli - powiedzia¨ Bol-Kunac. - Spróbujemy rozpatrzeć
następujNocy schemat. Za¨óżmy, że automatyzacja rozwija się w takim tempie
jak obecnie. W takim razie za kilkadziesiNot lat przeważajNoca większość
aktywnej ludzkości zostanie wyrzucona poza nawias procesów produkcyjnych i
sfery us¨ug ze względu na nieprzydatność. Będzie po prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i nie ma powodu zadeptywać się nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza... i nikt nikogo nie potrzebuje. Jest oczywiście kilkaset
tysięcy ludzi zabezpieczajNocych ciNog¨ość pracy starych maszyn i
powstawanie maszyn nowych, ale pozosta¨e miliardy sNo sobie po prostu
niepotrzebne. To dobrze?
- Nie wiem - stwierdzi¨ Wiktor. - W¨aściwie, może nie ca¨kiem dobrze...
I w jakiś sposób przykre... Ale muszę wam powiedzieć, że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. Więc pewien postęp jest chyba oczywisty.
- A czy pan sam chcia¨by żyć w takim świecie? Wiktor pomyśla¨.
- Wiecie - rzek¨ -ja ten świat jakoś s¨abo sobie wyobrażam, ale
szczerze mówiNoc, może warto by¨oby spróbować.
- A czy potrafi pan wyobrazić sobie cz¨owieka, który kategorycznie
odmawia życia w takim świecie?
- Oczywiście, że potrafię. SNo ludzie, sam znam takich, którym by¨oby
tam okropnie nudno. W¨adza jest tam niepotrzebna, nie ma komu rozkazywać,
rozpychać się, iść po trupach nie ma po co. Co prawda, tacy raczej nie
odmówiNo-jednak to wyjNotkowa okazja, aby spróbować raj przerobić na
chlew... albo na koszary. Z największNo przyjemnościNo zburzyliby taki
świat... Tak, że chyba raczej nie potrafię.
- A bohaterów pańskich ksiNożek, których pan tak kocha, urzNodzi¨aby
taka przysz¨ość?
- Tak, oczywiście. Znaleßliby wreszcie zas¨użony spokój.
Bol-Kunac usiad¨, za to wsta¨ pryszczaty nastolatek i kiwajNoc g¨owNo
powiedzia¨ z goryczNo:
- No i w¨aśnie o to chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe życie,
czy nie, lecz o to, że dla pana i pańskich bohaterów taka przysz¨ość jest
ca¨kowicie do przyjęcia, a dla nas - to trupiarnia. Koniec nadziei. Koniec
ludzkości. W¨aściwie dlatego nie mamy ochoty marnować si¨, żeby pracować dla
dobra pańskich uświnionych od stóp do g¨ów i marzNocych o spokoju facetów.
Na¨adować ich energiNo, żeby mogli żyć, naprawdę już nie sposób. I jak tam
pan sobie chce, panie Baniew, ale pokaza¨ pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych ksiNożkach, jestem ca¨kowicie "za" - pokaza¨ pan nam nie punkt
przy¨ożenia si¨y ale to, że punkty przy¨ożenia si¨y, jeżeli chodzi o
ludzkość nie istniejNo, przynajmniej jeżeli mowa o pańskim pokoleniu...
Proszę mi darować, ale zagryßliście się, roztrwoniliście się na wewnętrzne
waśnie, na k¨amstwa i na walkę z k¨amstwem, którNo prowadzicie wymyślajNoc
nowe k¨amstwa... Jak w pańskiej piosence:
K¨amstwo czy prawda to kwestia odcieni
i prawda wczorajsza dziś w k¨amstwo się zmieni.
A k¨amstwo wczorajsze przemienia się żywo
dziś w prawdę powszedniNo i prawdę prawdziwNo

W¨aśnie tak się miotacie od k¨amstwa do k¨amstwa. Po prostu, w żaden
sposób nie możecie uwierzyć, że jesteście już martwi, że w¨asnoręcznie
zbudowaliście świat, który sta¨ się dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w
okopach, rzucaliście się z granatami pod czo¨gi, a komu od tego lepiej?
Narzekaliście na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyście nie wiedzieli, że
na lepszy rzNod, na inne porzNodki wasze pokolenie... po prostu nie
zas¨uży¨o. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem,
że cz¨owiek z natury jest dobry... albo co gorsza, że cz¨owiek to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście cz¨owiekiem!...
Pryszczaty mówca machnNo¨ rękNo i usiad¨. Zapanowa¨o milczenie,
następnie ch¨opiec znowu wsta¨ i oznajmi¨:
- Kiedy mówi¨em "wy", nie mia¨em na myśli personalnie pana, panie
Baniew.
- Dziękuję - powiedzia¨ gniewnie Wiktor.
By¨ zirytowany - pryszczaty smarkacz nie mia¨ prawa mówić tak
bezapelacyjnie, to bezczelność i brak wychowania... dać w ¨eb i wyprowadzić
za ucho z sali. Czu¨ się g¨upio - wiele z tego, co powiedzia¨ ch¨opak by¨o
prawdNo, sam tak myśla¨, a teraz znalaz¨ się w sytuacji cz¨owieka, który
musi bronić czegoś, czego nienawidzi, a poza tym - nie by¨o ca¨kiem jasne,
jak się zachować dalej, jak kontynuować rozmowę i czy w ogóle warto jNo
kontynuować... Rozejrza¨ się po sali i zobaczy¨, że czekajNo na jego
odpowiedß, że Irma czeka na jego odpowiedß, że wszystkie te rumiane i
piegowate potwory myślNo jednakowo, a pryszczaty arogant tylko wyrazi¨
wspólnNo opinię i wyrazi¨ jNo szczerze, z g¨ębokim przekonaniem, a nie
dlatego, że wczoraj przeczyta¨ nielegalnNo broszurę. Że oni rzeczywiście nie
czujNo nawet odrobiny wdzięczności albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa, za to, że na ochotnika zaciNognNo¨ się do u¨anów i
uczestniczy¨ w szarżach kawalerii na "rheinmetale", że omal nie zdech¨ na
dezynterię w okrNożeniu i zabi¨ wartownika samodzielnie wykonanym nożem, a
potem, już w cywilu, da¨ po mordzie oficerowi tajnej policji, który
zaproponowa¨ mu podpisanie donosu, ¨azi¨ bez pracy z dziurNo w p¨ucach,
spekulowa¨ owocami, chociaż proponowano mu bardzo wygodne posady... A
w¨aściwie, dlaczego oni powinni mnie szanować za to wszystko? Że szed¨em z
szablNo na czo¨gi? Przecież trzeba być idiotNo, żeby mieć rzNod, który
doprowadzi¨ armię do takiego stanu... Aż się wzdrygnNo¨, kiedy uzmys¨owi¨
sobie, jak ogromnNo pracę myśli musia¨y wykonać te dzieciaki, żeby dojść do
wniosków, do których dorośli dochodzNo, kiedy duszę majNo już w strzępach,
zrujnowane życie, nie tylko w¨asne oraz przetrNocony grzbiet... zresztNo
nawet i to dotyczy nie wszystkich, zaledwie nielicznych, zaś większość do
tej pory uważa, że wszystko jest jak należy, bardzo fajnie i jeśli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNoć wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nasta¨y nowe czasy? Patrzy¨ na salę nieomal ze strachem. Zdaje się, że
pomimo wszystko przysz¨ości uda¨o się zapuścić macki w samo serce czasu
teraßniejszego i ta przysz¨ość by¨a zimna, pozbawiona litości i mia¨a gdzieś
wszystkie zas¨ugi przesz¨ości - prawdziwe i domniemane.
- Dzieci - powiedzia¨ Wiktor. - Zapewne sami tego nie widzicie, ale
jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieństwo
- to zawsze okrucieństwo. I nie może przynieść nic oprócz nowego cierpienia,
nowych ¨ez i nowych pod¨ości. Miejcie to na względzie. I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyśli¨yście coś szczególnie nowego. Zburzyć stary świat i na
jego kościach zbudować nowy - to bardzo stary pomys¨. I jak dotychczas ani
razu nie uda¨o się osiNognNoć oczekiwanych rezultatów. To samo, co w starym
świecie wywo¨uje pragnienie, aby burzyć bez najmniejszej litości,
szczególnie ¨atwo przystosowuje się do procesu burzenia, do okrucieństwa, do
bezwzględności, okazuje się dla tego procesu niezbędne, trwa nienaruszone,
staje się gospodarzem nowego świata i w ostatecznym rachunku morduje
śmia¨ych burzycieli. Kruk krukowi oka nie wykolę, okrucieństwa nie można
zniszczyć okrucieństwem. Ironia i litość! Ironia i litość, dzieci!
I nagle wszyscy wstali. By¨o to tak nieoczekiwane, że Wiktorowi
przelecia¨a przez g¨owę szalona myśl, że uda¨o mu się wreszcie powiedzieć
coś takiego, co wstrzNosnę¨o wyobraßniNo s¨uchaczy. Ale już widzia¨, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cień i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego, a mokrzak
powściNogliwie uk¨oni¨ się Wiktorowi, wymamrota¨ s¨owa przeprosin i usiad¨
na brzegu, obok Irmy, wszystkie dzieci również usiad¨y, a Wiktor patrzy¨ na
Irmę i widzia¨, że jest szczęśliwa, że stara się tego nie okazać, ale po
prostu promienieje radościNo i zadowoleniem. Zanim zdNoży¨ się opamiętać,
zabra¨ g¨os Bol-Kunac.
- Obawiam się, że pan nas ßle zrozumia¨, panie Baniew - oznajmi¨. -
Wcale nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z pańskiego punktu widzenia jesteśmy
okrutni, to wy¨Nocznie teoretycznie. Przecież my wcale nie chcemy burzyć
waszego starego świata, tylko zamierzamy zbudować nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyć
ten wasz raj, popijajcie i jedßcie na zdrowie. Budować, panie Baniew, tylko
budować. Niczego nie burzyć, tylko budować.
Wiktor oderwa¨ wreszcie oczy od Inny i zebra¨ myśli.
- Tak - powiedzia¨. - Jasne. No, to budujcie. Jestem ca¨kowicie po
waszej stronie. Zaskoczyliście mnie dzisiaj, ale i tak jestem z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnuję z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie, że stare światy trzeba by¨o burzyć w¨aśnie dlatego, że
przeszkadza¨y... przeszkadza¨y budować nowe, nie lubi¨y tego co nowe,
hamowa¨y...
- Dzisiejszy stary świat - zagadkowo powiedzia¨ Bol-Kunac - nie będzie
nam przeszkadza¨. Będzie nam nawet pomagać. Poprzednia historia zakończy¨a
swój bieg, nie trzeba się na niNo powo¨ywać.
- No cóż, tym lepiej - rzek¨ Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko się wam tak szczęśliwie uk¨ada.
Fajni ch¨opcy i dziewczęta, pomyśla¨. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, będNo się zagryzać, rozmnażać i rozpocznie się praca na chleb nasz
powszedni... Nie, pomyśla¨ z rozpaczNo. Być może jakoś się uda... ZagarnNo¨
ze sto¨u karteczki. Zebra¨o się ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można uważać za dobrego i uczciwego cz¨owieka, który pracuje dla wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
- Przys¨ano mi kilka pytań - powiedzia¨. - Tylko nie wiem, czy teraz
warto...
Wsta¨ pryszczaty nihilista i oznajmi¨:
- Widzi pan, panie Baniew, nie wiem, jakie tam sNo pytania, ale
w¨aściwie to nie jest takie ważne. Po prostu chcieliśmy poznać
wspó¨czesnego, znanego pisarza. Każdy znany pisarz jest wyrazicielem
ideologii spo¨eczeństwa, czy też części spo¨eczeństwa, a my powinniśmy znać
ideologów wspó¨czesnego spo¨eczeństwa. Teraz wiemy więcej, niż wiedzieliśmy
przed spotkaniem z panem. Dziękujemy.
Na sali zaczNo¨ się ruch, s¨ychać by¨o "Dziękujemy... Dziękujemy, panie
Baniew" dzieci zaczę¨y wstawać, opuszczać swoje miejsca, a Wiktor sta¨
zaciskajNoc w pięści karteczki, czu¨ się jak kretyn, wiedzia¨, że jest
purpurowy, że minę ma speszonNo i ża¨osnNo, ale wziNo¨ się w garść, kartki
wsadzi¨ do kieszeni i zszed¨ ze sceny.
Najgorsze by¨o to, że nie zrozumia¨ w końcu jak ma traktować te dzieci.
One by¨y irrealne, by¨y nieprawdopodobne, ich wypowiedzi, ich stosunek do
tego, co Wiktor pisa¨ i do tego, co mówi¨, nie mia¨ żadnych punktów
stycznych ze sterczNocymi warkoczykami, rozczochranymi czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gęsiNo skórkNo na chudych rękach, z piskliwym ha¨asem
dooko¨a. Jakby nieznana si¨a dla zabawy zespoli¨a w przestrzeni przedszkole
i dyskusję w instytucie naukowym. Po¨Noczy¨a niepo¨Noczalne. Zapewne tak
czu¨ się doświadczalny kot, któremu dano kawa¨ek ryby, podrapano za uchem i
w tej samej chwili eksplodowano pod nosem ¨adunek, porażono prNodem i
oślepiono reflektorem... Tak, ze wspó¨czuciem powiedzia¨ Wiktor do kota,
którego stan wyobraża¨ sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeć...
I w tym momencie uświadomi¨ sobie, że ugrzNoz¨. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejść. Na sekundę ogarnę¨a go straszliwa panika. Nie zdziwi¨by
się, gdyby teraz spokojnie i w milczeniu powalono go na pod¨ogę w celu
przeprowadzenia sekcji na okoliczność przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie zamierza¨y go preparować. WyciNoga¨y do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szepta¨y: "Proszę o autograf!" Piszcza¨y: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypia¨y ¨amliwym basem: "Pan będzie ¨askaw!".
I Wiktor wyjNo¨ wieczne pióro, zdjNo¨ nakrętkę, z zaciekawieniem
postronnego cz¨owieka przys¨ucha¨ się swoim odczuciom i wcale się nie
zdziwi¨, czujNoc wzbierajNocNo dumę. To by¨y upiory przysz¨ości i cieszyć
się ich uznaniem by¨o jednak przyjemnie.
*
W numerze hotelowym natychmiast otworzy¨ barek, nala¨ sobie dżinu i
wypi¨ jednym haustem jak lekarstwo. Z w¨osów, po twarzy i za ko¨nierz
sp¨ywa¨a woda - okaza¨o się, że zapomnia¨ w¨ożyć kaptur. Spodnie przemok¨y
do kolan - prawdopodobnie szed¨ wprost po ka¨użach na nic nie zważajNoc.
Straszliwie chcia¨o mu się palić - zdaje się, że ani razu nie zapali¨ przez
te dwie godziny z hakiem...
Akceleracja, powtarza¨ sam sobie, kiedy zrzuci¨ wprost na pod¨ogę mokry
p¨aszcz, przebiera¨ się, wyciera¨ g¨owę ręcznikiem. To tylko akceleracja,
uspokaja¨ się, zapalajNoc papierosa i zaciNogajNoc się chciwie. To jest
w¨aśnie akceleracja w praktyce, myśla¨ z przerażeniem, wspominajNoc pewne
siebie dziecięce g¨osy wypowiadajNoce niemożliwe teksty. Boże, ratuj
doros¨ych, Boże ratuj ich rodziców, oświeć ich, spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment... Ze względu na Ciebie samego b¨agam cię, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżę Babel, kamień nagrobny dla wszystkich g¨upców, których
wypuści¨eś na tę Ziemię, aby się p¨odzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak
należy skutków akceleracji... Okaza¨eś się prostaczkiem, bracie Boże...
Wiktor wyplu¨ niedopa¨ek na dywan i zapali¨ nowego papierosa. A
w¨aściwie dlaczego tak się zdenerwowa¨em? - pomyśla¨. Rozhula¨a mi się
wyobraßnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwinięte
ponad wiek. Co to, nie widzia¨em dzieci ponad wiek rozwiniętych? SkNod mi
przysz¨o do g¨owy, że one same to wszystko wymyśli¨y? Napatrzy¨y się w
mieście wszelakiego paskudztwa, naczyta¨y się ksiNożek, wszystko uprości¨y i
naturalnie dosz¨y do wniosku, że należy zbudować nowy świat. I wcale nie
wszystkie sNo takie. MajNo przywódców, krzykaczy - Bol-Kunac... ten
pryszczaty... i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy. A reszta - dzieci
jak dzieci, siedzia¨y, s¨ucha¨y, nudzi¨y się... Wiedzia¨, że to nieprawda.
No, powiedzmy, nie nudzi¨y się, s¨ucha¨y z ciekawościNo - to jednak
prowincja, znany pisarz... Diab¨a tam, w ich wieku nie czyta¨bym moich
ksiNożek. Diab¨a tam, w ich wieku poszed¨bym gdzieś - tylko nie na film ze
strzelaninNo albo do wędrownego cyrku - oglNodać go¨e nogi tancerki na
linie. Równo zwisa¨ mi stary świat i nowy świat, nie mia¨em o tym zielonego
pojęcia - pi¨ka nożna do kompletnego wyczerpania, wykręcić gdzieś żarówkę i
trzasnNoć niNo o ścianę, albo dorwać gdzieś jakiegoś eleganta i nak¨aść mu
po ryju... Wiktor rozwali¨ się w fotelu i wyciNognNo¨ nogi. Wszyscy
wspominamy z rozczuleniem szczęśliwe dzieciństwo i jesteśmy przekonani, że
od czasów Tomka Sawyera tak by¨o, jest i będzie. Powinno być. A jeśli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzeć na nie z
boku, lekkNo litość a przy bezpośrednim zderzeniu - pedagogiczne oburzenie.
A dziecko ¨agodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś doros¨y,
duży, możesz mi przy¨ożyć, jednakże jak od najwcześniejszego dzieciństwa
by¨eś g¨uptakiem, tak g¨uptakiem pozostaniesz i g¨uptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci ma¨o, jeszcze i ze mnie chcesz zrobić g¨uptaka...
Wiktor nala¨ nowNo porcję dżinu i zaczNo¨ wspominać, jak to wszystko
wyglNoda¨o i musia¨ pośpiesznie sobie golnNoć, żeby nie zawyć ze wstydu. Jak
przyszed¨ do tych dzieciaków zadowolony i pewny siebie, patrzNocy z góry,
modny bęcwa¨, jak na dzień dobry uczęstowa¨ je szlachetnNo g¨upotNo,
p¨askimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoi¨ się i nadal demonstrowa¨ swojNo ostrNo niewydolność intelektualnNo,
jak uczciwie próbowano skierować go na w¨aściwNo drogę i ostrzegano go, a on
nadal plót¨ trywialne bana¨y, wciNoż liczNoc, że jakoś wyjdzie na swoje, że
co tam, nie ma co się przesadnie wysilać - a kiedy wreszcie straciwszy
cierpliwość dali mu po mordzie, ma¨odusznie zaczai szlochać i skarżyć się,
że go ßle potraktowano... kiedy zaś z litości poproszono go o autografy,
wpad¨ w takNo euforię, że aż wstyd pomyśleć... I Wiktor zarycza¨, wiedzNoc,
że o tym, co się dziś wydarzy¨o, bez względu na swojNo wysilonNo uczciwość
nigdy nikomu nie ośmieli się opowiedzieć, że za jakieś pó¨ godziny przekona
sam siebie o konieczności zachowania równowagi duchowej i tak wszystko
sprytnie poprzek¨ada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obróci¨o się w największy triumf jego życia albo ostatecznie w zwyczajne i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami, które - a
niby czego się po nich spodziewać? - sNo dziećmi i dlatego nie najlepiej
orientujNo się w literaturze i w życiu... Należa¨oby pos¨ać mnie do
departamentu oświaty, pomyśla¨ z nienawiściNo. Tacy zawsze sNo tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechę, pomyśla¨. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo ma¨o i jeżeli akceleracja będzie się rozwijać w takim samym tempie,
to do tego czasu kiedy będzie ich dużo, ja już dzięki Bogu szczęśliwie umrę.
Jak to dobrze - umrzeć we w¨aściwym czasie!
Ktoś zapuka¨ do drzwi. Wiktor krzyknNo¨ "Proszę!". Wszed¨ Pawor w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniętym nosem.
- Nareszcie - powiedzia¨ zakatarzonym g¨osem, usiad¨ naprzeciwko,
wydoby¨ zza pazuchy wielkNo, mokrNo chustkę do nosa i zaczNo¨ smarkać i
kichać. By¨o to ża¨osne widowisko - nic nie zosta¨o z dawnego Pawora.
- Co - nareszcie? - zapyta¨ Wiktor. - Chce pan dżinu?
- Och, nie wiem... - odpar¨ Pawor siNokajNoc i pochlipujNoc. - To
miasto mnie wykończy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
- Na zdrowie - powiedzia¨ Wiktor.
Pawor popatrzy¨ na niego za¨zawionymi oczami.
- Gdzie się pan podziewa¨? - zapyta¨ kapryśnie. - Trzy razy puka¨em do
pana, chcia¨em wziNoć coś do czytania. Ja tu przepadnę, jedyne moje zajęcie
- to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha, poszed¨em
do portiera, to ten stary idiota zaproponowa¨ mi ksiNożkę telefonicznNo i
jakieś prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym s¨onecznym mieście". Ma pan
coś do czytania?
- Raczej wNotpię - rzek¨ Wiktor.
- Co u diab¨a, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem, kolegów pan
nie czyta, ale siebie chyba pan od czasu do czasu przeglNoda... Wszyscy
dooko¨a wciNoż powtarzajNo: Baniew, Baniew... Jak to tam u pana się nazywa?
"Śmierć po po¨udniu"? "Pó¨noc po śmierci"? Nie pamiętam...
- "Nieszczęście przychodzi o pó¨nocy" - powiedzia¨ Wiktor.
- O to to. Niech pan da poczytać.
- Nie dam. Nie mam - kategorycznie odpar¨ Wiktor. - A gdybym mia¨, to i
tak bym nie da¨. Zasmarka¨by mi pan ksiNożkę. I do tego nic nie zrozumia¨.
- A to dlaczego - nie zrozumia¨bym? - zainteresowa¨ się Pawor z
oburzeniem. - podobno to coś z życia homoseksualistów, co tu można nie
zrozumieć?
- Sam pan... - powiedzia¨ Wiktor. - Lepiej napijmy się dżinu. Z wodNo?
Pawor kichnNo¨, coś mruknNo¨, rozpaczliwie rozejrza¨ się dooko¨a,
odrzuci¨ g¨owę do ty¨u i znowu kichnNo¨.
- G¨owa mi pęka - poskarży¨ się. - O w tym miejscu... A gdzie pan by¨?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
- Gorzej - powiedzia¨ Wiktor. - Mia¨em spotkanie z miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
- Akceleracja? To coś, co jest zwiNozane z przedwczesnym dojrzewaniem.
S¨ysza¨em, jakiś czas temu by¨o o tym bardzo g¨ośno, ale potem w naszym
departamencie powo¨ano komisję i ta komisja udowodni¨a, że to rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwów i marzycieli,
tak że wszystko znalaz¨o się na swoim miejscu. Aleja wiem, o czym pan mówi,
bo widzia¨em tych miejscowych wunderkindów. Zachowaj nas Boże od takich
lwów, ponieważ ich w¨aściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości.
- A może to moje i pana miejsce jest w gabinecie osobliwości? -
zaprotestowa¨ Wiktor.
- Niewykluczone - zgodzi¨ się Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspólnego. Akceleracja - to problem biologiczny i fizjologiczny.
Wzrost wagi noworodków, a one potem nieprzytomnie rosnNo, gdzieś do dwóch
metrów, jak żyrafy, a kiedy majNo dwanaście lat, już potrafiNo się
rozmnażać. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
- Co - nauczyciele?
Pawor kichnNo¨.
- Za to nauczyciele - niezwyczajni - powiedzia¨ przez nos. Wiktor
przypomnia¨ sobie dyrektora gimnazjum.
- Co też niezwyk¨ego jest w tutejszych nauczycielach? - zapyta¨ - że
zapominajNo rozpiNoć rozporka?
- Jaki rozporek? - spyta¨ Pawor ze zdumieniem gapiNoc się na Wiktora. -
Oni w ogóle nie majNo rozporków.
- I co jeszcze? - zapyta¨ Wiktor.
- W jakim sensie?
- Co jeszcze jest w nich niezwykle?
Pawor d¨ugo wyciera¨ nos, a Wiktor popija¨ dżin i patrzy¨ na niego z
litościNo.
- Jak widzę, nie ma pan o niczym pojęcia - rzek¨ Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo chustkę. - Jak s¨usznie twierdzi pan prezydent, g¨ównNo
w¨aściwościNo naszych pisarzy jest nieznajomość życia i oderwanie od
interesów narodu... Jest pan już tu ponad tydzień. Czy by¨ pan gdziekolwiek
oprócz knajpy i sanatorium? Rozmawia¨ pan z kimś oprócz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
- Dobra, dosyć tego - powiedzia¨ Wiktor. - WystarczNo mi gazety.
Znalaz¨ się usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
- A - a - a, nie podoba się? - stwierdzi¨ Pawor z zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie będę... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
- Nie ma o czym opowiadać - odpar¨ Wiktor. - Wunderkindy, jak
wunderkindy...
- A jednak?
- No więc przyszed¨em. Zadali mi kilka pytań. Ciekawe pytania, zupe¨nie
doros¨e. .. - Wiktor umilk¨.
- No więc, jeśli mam być ca¨kiem szczery, nießle mi dali popalić.
- A jakie by¨y pytania? - zapyta¨ Pawor. Patrzy¨ na Wiktora z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje się ze wspó¨czuciem.
- Nie chodzi o pytania - westchnNo¨ Wiktor. - Jeżeli mam mówić
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnę¨o, że te dzieci sNo jak dorośli, i
to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy... Jakaś choroba,
piekielna dysproporcja... - Pawor ze wspó¨czuciem kiwa¨ g¨owNo. - S¨owem,
ßle mi tam by¨o - powiedzia¨ Wiktor. - Nie mam ochoty o tym mówić.
- Rozumiem - oznajmi¨ Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. Muszę
panu powiedzieć, że rodzice dwunastoletniego dziecka - to zawsze istoty
godne litości z tysiNocem k¨opotów na g¨owie. Ale tutejsi rodzice to coś
szczególnego. PrzypominajNo mi ty¨y armii okupacyjnej w rejonie aktywnych
dzia¨ań partyzantów... No więc, o co pana pytano?
- No, na przyk¨ad, co to jest postęp.
- Tak. Więc, ich zdaniem, co to takiego postęp?
- Ich zdaniem, postęp to nadzwyczaj proste. Pos¨ać nas wszystkich do
rezerwatów, żebyśmy się nie plNotali pod nogami, a wówczas oni na wolności
będNo mogli spokojnie studiować Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odnios¨em takie wrażenie.
- No cóż, to bardzo możliwe. - powiedzia¨ Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan, co na
ten temat mówi naród?
- Kto?!
- Naród!... Naród mówi, że wszystkie nieszczęścia sNo przez mokrzaków.
Dzieci ześwirowa¨y - przez mokrzaków...
- To dlatego, że w mieście nie ma Żydów - zauważy¨ Wiktor. Potem
przypomnia¨ sobie mokrzaka, który wszed¨ na salę, jak dzieci wsta¨y i jakNo
twarz mia¨a Irma. - Pan poważnie? - zapyta¨.
- To nie ja - oznajmi¨ Fawor. - To glos narodu. Vox populi. Koty
uciek¨y z miasta, a dzieciaki uwielbiajNo mokrzaków, ¨ażNo za nimi do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodziców majNo za nic, nikogo nie
s¨uchajNo. KradnNo w domu pieniNodze i kupujNo ksiNożki... Podobno na
poczNotku rodzice bardzo się cieszyli, że dzieci zamiast drzeć spodnie na
p¨otach, cicho siedzNo w domu i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już wszyscy widzNo, do czego to doprowadzi¨o
i kto to wszystko zaczNo¨. Teraz już nikt się nie cieszy. Jednakże bojNo się
mokrzaków jak dawniej i tylko warczNo im w ślad...
G¨os narodu, pomyśla¨ Wiktor. G¨os Loli i pana burmistrza. S¨yszeliśmy
ten g¨os... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijańskich niemowlNot...
- Nie rozumiem - powiedzia¨ - pan to serio czy z nudów?
- To nie ja! - powtórzy¨ Pawor z uczuciem. - Tak mówiNo w mieście.
- Co mówiNo w mieście, jest dla mnie jasne - rzek¨ Wiktor. - A co pan
sam o tym myśli? Pawor wzruszy¨ ramionami.
- Życie p¨ynie - powiedzia¨ mgliście. - Plotki pó¨ na pó¨ z prawdNo. -
Popatrzy¨ na Wiktora znad chustki. - Proszę mnie nie uważać za idiotę -
powiedzia¨. - Niech pan lepiej przypornni sobie te dzieci - gdzie jeszcze
widzia¨ pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
Fakt, pomyśla¨ Wiktor, takie dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali - to już nie koty pó¨ na pó¨ z deszczem... Jest takie określenie -
twarz rozświetlona od wewnNotrz. W¨aśnie takNo twarz mia¨a Inna, a kiedy
rozmawia ze mnNo, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaś
w ogóle nie rozmawia - cedzi coś przez zęby z pob¨ażliwNo odrazNo... Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie wstrętne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci? To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogóle to świństwo podjudzać dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent - naród
jest ważniejszy niż macierzyństwo i ojcostwo, Legia Wolności waszNo matkNo i
ojcem, więc dzieciak biegnie do najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwa¨ pana prezydenta dziwnym cz¨owiekiem, a matka nazwa¨a wyprawy Legii
rujnujNocym przedsięwzięciem. A teraz jeszcze na domiar z¨ego pojawia się
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w bawe¨nę oznajmia, że twój ojciec - to
pijak i bezmózgie bydlę, a matka - kretynka i dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdę, ale to wszystko jedno świństwo, należy to robić inaczej,
nie ich pieski interes, nie oni za to odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali się tego rodzaju oświatNo... Patologia jakaś i tyle... Jeżeli
to tylko oświata i nic poza tym. A jeśli coś gorszego? Dziecię zaczyna
różanymi usteczkami szczebiotać o postępie, zaczyna mówić straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc co szczebiocze, ale już od pieluch przyucza się do
intelektualnego okrucieństwa, najgorszego okrucieństwa, jakie można
wymyślić, a tamci, zamotawszy czarnymi szmatami ¨uszczNoce się fizjonomie,
stojNo za scenNo i pociNogajNo za sznurki... to zaś znaczy, że nie ma
żadnego nowego pokolenia, za to jest stara i brudna zabawa w marionetki, a
ja by¨em podwójnym os¨em, kiedy zamiera¨em dziś na tej scenie... Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
- ...kto ma oczy niechaj zobaczy - mówi¨ Pawor. - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żo¨nierze, w porzNodku. Ale coś niecoś można
zobaczyć i tutaj wmieście. Widzia¨em, jak mokrzaki rozmawiajNo z dziećmi i
jak się przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo się nieomal w anio¨y,
a zapytaj takiego jak się idzie do fabryki - wyleje na ciebie kube¨
pogardy...
Nie wpuszczajNo nas do leprozorium, myśla¨ Wiktor. Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieście. Ale przecież nie Golem to
wymyśli¨... Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyśla¨. Co za kanalia. Więc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Ca¨kiem niewykluczone, to bardzo
do niego podobne. A wie pan, panie prezydencie, na pańskim miejscu
urozmaici¨bym, a przynajmniej próbowa¨bym urozmaicić swoje sztuczki. Zbyt
¨atwo odróżnić pański ogon od wszystkich innych ogonów. Drut kolczasty,
żo¨nierze, przepustki - czyli pan prezydent, czyli bez najmniejszej
wNotpliwości jakieś paskudztwo...
- Na diab¨a tam drut kolczasty? - zapyta¨ Wiktor.
- A skNod ja mogę wiedzieć? - odpar¨ Pawor. - Nigdy przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie by¨o.
- To znaczy, że pan tam już kiedyś by¨?
- Dlaczego? Nie by¨em. Ale nie jestem tu pierwszym inspektorem
sanitarnym... zresztNo nie chodzi o drut kolczasty, czy to ma¨o na świecie
kolczastego drutu? Dzieci tam wpuszczajNo bez żadnych przeszkód, mokrzaków
wypuszczajNo bez przeszkód, ale ani pana, ani mnie nie wpuszczajNo - i to
jest dziwne.
Nie, to chyba jednak nie prezydent, myśla¨ Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a może jeszcze i Baniewa - to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja coś takiego napisa¨, chyba by
mnie ukrzyżowali - Niepojęte, niezrozumia¨e... Nieczysta sprawa... Trzeba
będzie zapytać Irmy, pomyśla¨. Po prostu zapytam i zobaczę, co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna coś niecoś wiedzieć.
- Pan mnie nie s¨ucha? - zapyta¨ Pawor.
- Przepraszam, zamyśli¨em się.
- Mówię, że wcale bym się nie zdziwi¨, gdyby miasto zastosowa¨o jakieś
środki. ZresztNo, jak przystoi miastu, środki okrutne.
- Ja też bym się nie zdziwi¨ - wymamrota¨ Wiktor. - Nie zdziwię się,
nawet jeśli ja sam zechcę zastosować jakieś środki.
Pawor wsta¨ i podszed¨ do okna.
- Ale pogoda - powiedzia¨ zgnębiony. - Wyjechać by stNod jak
najprędzej... Da mi pan ksiNożkę, czy nie?
- Nie mam żadnych ksiNożek - powiedzia¨ Wiktor. - Wszystko co
przywioz¨em, jest w sanatorium... Niech pan pos¨ucha, a po co mokrzakom
nasze dzieci?
Pawor wzruszy¨ ramionami.
- To przecież chorzy ludzie - odpowiedzia¨. - SkNod możemy wiedzieć? My
przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszed¨ Golem - ciężki i mokry.
- Zapytamy Golema - powiedzia¨ Pawor. - Golem, po co mokrzakom nasze
dzieci?
- Wasze dzieci? - zapyta¨ Golem, uważnie oglNodajNoc etykietkę na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
- Pawor twierdzi - odpar¨ Wiktor - jakoby mokrzaki buntowa¨y miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
- Hm... mruknNo¨ Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo dzieci? No cóż... Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. - Nie
zdejmujNoc p¨aszcza opad¨ na kozetkę i powNocha¨ dżin w szklance. - A niby
dlaczego w naszych czasach nie buntować dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
bia¨ych szczuje się na czarnych, żó¨tych na bia¨ych, a g¨upich szczujNo na
mNodrych... Co pana w¨aściwie dziwi?
- Pawor twierdzi - powtórzy¨ Wiktor - że pańscy pacjenci w¨óczNo się po
mieście i uczNo dzieci różnych dziwnych rzeczy. Ja też zauważy¨em coś
podobnego, chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzę. Tak więc, niczemu
się nie dziwię, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
- O ile wiem - powiedzia¨ Golem odpijajNoc ze szklanki - mokrzaki od
wieków mieli prawo chodzić po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli mówiNoc
o uczeniu dziwnych rzeczy, ale niech mi będzie wolno zapytać pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkę, która nazywa się "z¨a fryga"?
- No, oczywiście - odrzek¨ Wiktor.
- Mia¨ pan takNo zabawkę?
- r Ja oczywiście nie mia¨em... ale koledzy, o ile pamiętam, chyba
tak... - Wiktor zamilk¨. - Tak, rzeczywiście - powiedzia¨. - Ch¨opcy mówili,
że tego bNoczka podarowa¨ im mokrzak. O to panu chodzi?
- Tak, w¨aśnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rękę"...
- Pardon - wtrNoci¨ Pawor. - Czy ja, przybysz ze stolicy, móg¨bym się
dowiedzieć, o czym rozmawiajNo tubylcy?
- Nie móg¨by pan - odpar¨ Golem. - To nie leży w pańskiej kompetencji.
- SkNod pan wie, co leży, a cc) nie leży w moich kompetencjach? -
zapyta¨ Pawor urażonym tonem.
- Wiem - powiedzia¨ Golem. - Zgaduję, bo tak mi się podoba,... i niech
pan przestanie ¨gać, przecież próbowa¨ pan kupić u Teddyego "pogodnik", więc
świetnie pan wie, co to takiego.
- Niech pan idzie do diab¨a - kapryśnie oznajmi¨ Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
- Chwileczkę, Pawor - niecierpliwie przerwa¨ mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedzia¨ pan na moje pytanie.
- Czyżby? A mnie się wydawa¨o, że odpowiedzia¨em... Widzi pan,
Wiktorze, mokrzaki to ciężko i beznadziejnie chorzy ludzie. To straszna
rzecz - choroba genetyczna. Ale pomimo wszystko zachowujNo dobroć i
mNodrość, więc nie trzeba ich krzywdzić.
- Kto ich krzywdzi?
- Czyżby pan ich nie krzywdzi¨?
- Na razie nie. Na razie nawet wręcz przeciwnie.
- No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdzi¨ Golem i wsta¨.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczy¨ oczy.
- DokNod jedziemy?
- Do sanatorium. Jadę do sanatorium, pan jak widzę też się wybiera do
sanatorium, a Pawor niech się k¨adzie do ¨óżka. Dość zarażania grypNo. l
Wiktor spojrza¨ na zegarek.
- Czy nie jest za wcześnie?
- Jak pan chce. Tylko niech pan pamięta, że od dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
- A może najpierw zjemy obiad?
- Jak pan chce - powtórzy¨ Golem. - Ja nigdy nie jadani obiadów. I panu
nie radzę. Wiktor pomaca¨ się po brzuchu.
- Tak - powiedzia¨. Potem popatrzy¨ na Pawora. - Chyba pojadę.
- Nic mi do tego - odpar¨ Pawor. By¨ obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
- Na pewno - obieca¨ Wiktor i zaczNo¨ się ubierać.
Kiedy wsiedli do samochodu, pod wilgotny brezent, do wilgotnej,
śmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapyta¨:
- Czy rozumie pan aluzje?
- Czasami - odpowiedzia¨ Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
- A więc zwracam panu uwagę: aluzja. Niech pan mniej gada.
- Hm - wymamrota¨ Wiktor. - I jak mam to rozumieć?
- Jako aluzję. Niech pan przestanie trzaskać dziobem.
- Z przyjemnościNo - powiedzia¨ Wiktor i popad¨ w zamyślenie.
Przejechali miasto, minęli fabrykę konserw, przecięli pusty miejski
park, zapuszczony, mizerny, na wpó¨ zgni¨y z wilgoci, przemknęli obok
stadionu, na którym umorusani, w b¨otnych cętkach jak żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napęcznia¨ymi butami napęcznia¨No pi¨kę i
wytoczyli się na szosę prowadzNocNo do sanatorium. Dooko¨a, za kurtynNo
deszczu leża¨ mokry, p¨aski jak stó¨ step, niegdyś suchy, wypalony i
k¨ujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy się w grzNoskie mokrad¨a.
- Pana aluzja - rzek¨ Wiktor - przypomnia¨a mi pewnNo rozmowę, mojNo
rozmowę z jego ekscelencjNo panem referentem pana prezydenta do spraw
państwowej ideologii. Jego ekscelencja wezwa¨ mnie do swego skromnego -
trzydzieści metrów na dwadzieścia - gabinetu i zainteresowa¨ się: "Wiktor,
czy chce pan nadal mieć swój kawa¨ek chleba z mas¨em?" Ja, naturalnie
odpowiedzia¨em twierdzNoco. "No to niech pan przestanie brzdNokać!" -
ryknNo¨ jego ekscelencja i odprawi¨ mnie skinieniem d¨oni.
Golem uśmiechnNo¨ się. ,
- A w¨aściwie na czym pan brzdNoka¨?
- Jego ekscelencja mia¨ na myśli moje ćwiczenia na banjo w
m¨odzieżowych klubach. Golem spojrza¨ na niego zezem.
- A w¨aściwie skNod pan ma pewność, że nie jestem szpiclem?
- A ja wcale nie mam takiej pewności - zaprzeczy¨ Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz nie mówi się "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie mówiNo "kabel".
- Nie wyczuwam różnicy - zauważy¨ Golem.
- Praktycznie, ja również - powiedzia¨ Wiktor. - A więc przestajemy
trzaskać dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowia¨?
- Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Pan ma wspania¨No opinię! Ale ja pytam o tego nieszczęśnika, który
wpad¨ w potrzask. Jak jego noga?
Golem milcza¨ chwilę, a potem zapyta¨:
- Którego z nich ma pan na myśli?
- Nie rozumiem - odpar¨ Wiktor. - Naturalnie, że tego, który wpad¨ w
potrzask.
- By¨o ich czterech - stwierdzi¨ Golem wpatrzony w drogę zalanNo
deszczem. - Jeden wpad¨ w potrzask, drugiego niós¨ pan na plecach, trzeciego
zabra¨em samochodem, a z powodu czwartego niedawno rozpęta¨ pan
skandalicznNo bójkę w restauracji.
Wiktor milcza¨, oszo¨omiony. Golem milcza¨ również. Świetnie prowadzi¨
samochód, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
- No, no, niech się pan tak nie męczy - oznajmi¨ wreszcie Golem. -
Żartowa¨em. On by¨ jeden. I jego noga zagoi¨a się tej samej nocy.
- To także żart? - zapyta¨ Wiktor. - Ha - ha - ha. Teraz rozumiem,
dlaczego pańscy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Moi chorzy - powiedzia¨ Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwóch
powodów. Po pierwsze, ja, jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyć genetycznych chorób. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowieć.
- Zabawne - wymamrota¨ Wiktor - Tyle już się nas¨ucha¨em o tych
pańskich mokrzakach, że teraz, jak Boga kocham, jestem w stanie uwierzyć we
wszystko - i w deszcze, i w koty, i w to, że zgruchotana kość może się
zrosnNoć w ciNogu jednej nocy.
- No tak - rzek¨ Wiktor. - Dlaczego w mieście nie ma kotów? Przez
mokrzaki. A Teddyego nied¨ugo zjedzNo myszy... Móg¨by pan zaproponować
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta również i myszy.
- A la szczuro¨ap z Hamelin? - zapyta¨ Golem.
- Tak - lekkomyślnie potwierdzi¨ Wiktor. - W¨aśnie a la - potem
przypomnia¨ sobie czym skończy¨a się historia ze szczuro¨apem z Hamelin. -
Nie ma w tym nic śmiesznego - powiedzia¨. - By¨em dzisiaj w gimnazjum.
Widzia¨em dzieci. - I widzia¨em, jak się zachowywa¨y, kiedy pojawi¨ się
jakiś tam mokrzak. Teraz wcale się nie zdziwię, jeśli pewnego pięknego dnia
wyjdzie na miejski rynek mokrzak z akordeonem i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
- Nie zdziwi się pan - powiedzia¨ Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
- Nie wiem... może zabiorę mu akordeon.
- I sam pan zagra?
- Tak - westchnNo¨ Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNoć tych
dzieci, zrozumia¨em to dzisiaj . Ciekawe, czym oni je przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
- Wiktor, niech pan przestanie brzdNokać - powiedzia¨ Golem.
- Jak pan sobie życzy - odpar¨ Wiktor. - Bardzo starannie, i mniej lub
bardziej zręcznie uchyla się pan od odpowiedzi na moje pytania, świetnie to
zauważy¨em. Bez sensu. Dowiem się tak czy inaczej, a pan straci sposobność,
aby nadać informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
- Tajemnica lekarska! - wyrzek¨ Golem. - A poza tym, ja nic nie wiem.
Mogę się tylko domyślać.
Przyhamowa¨. Przed nimi, za welonem deszczu, pojawi¨y się na drodze
jakieś sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary s¨up przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium - 6 km" i "Sanatorium GorNoce ßród¨a - 2,5 km". Sylwetki
cofnę¨y się na pobocze - doros¨y mężczyzna i dwoje dzieci.
- Niech się pan zatrzyma - powiedzia¨ Wiktor ochryp¨ym nagle g¨osem.
- Co się sta¨o? - Golem zahamowa¨.
Wiktor nie odpowiedzia¨. Patrzy¨ na ludzi obok s¨upa, na ros¨ego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniętym wodNo, na ch¨opca, który również
by¨ bez p¨aszcza i na dziewczynkę, bosNo, w sukience oblepiajNocej cia¨o.
Następnie gwa¨townie otworzy¨ drzwi i wyskoczy¨ na szosę. Deszcz i wiatr
uderzy¨y go po twarzy, aż się zach¨ysnNo¨, ale nie zauważy¨ tego. Czu¨
niepohamowanNo wściek¨ość, kiedy "na się ochotę t¨uc i ¨amać, ale jeszcze ma
się świadomość w¨asnego szaleństwa. Na sztywnych nogach podszed¨ do
mokrzaka. "
- Co tu się dzieje? - wycedzi¨ przez zęby. A potem do córki patrzNocej
na niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo mówię!
Irma nie ruszy¨a się z miejsca. Wszyscy troje stali nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo opaskNo spokojnie mruga¨y. A potem Irma powiedzia¨a z
niepojętNo intonacjNo "To mój ojciec" i Wiktor nagle zrozumia¨, rdzeniem
pacierzowym zrozumia¨, że tu nie można wrzeszczeć, wymachiwać pięściami, nie
można grozić, chwytać za ko¨nierz, ciNognNoć... i w ogóle nie można się
wściekać. Powiedzia¨ bardzo spokojnie:
- Irma, idß do samochodu, jesteś ca¨a mokra. Bol-Kunac, na twoim
miejscu też poszed¨bym do samochodu.
By¨ pewny, że Irma pos¨ucha i rzeczywiście pos¨ucha¨a. Ale niezupe¨nie
tak, jakby sobie tego życzy¨. Nie, nie to, żeby choćby spojrzeniem poprosi¨a
mokrzaka o zgodę, ale powsta¨ cień wrażenia, że jednak coś zasz¨o, jakaś
wymiana poglNodów, jakaś krótka narada, w wyniku której podjęto decyzję na
jego korzyść. Irma zadar¨a nos i posz¨a w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odpar¨ grzecznie:
- Jestem panu niezmiernie wdzięczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
będzie jeżeli zostanę.
- Jak chcesz - stwierdzi¨ Wiktor. - Bol-Kunac ma¨o go wzrusza¨. Teraz
trzeba jeszcze by¨o powiedzieć coś na pożegnanie temu mokrzakowi. Wiktor z
góry wiedzia¨, że to będzie coś bardzo g¨upiego, ale cóż poczNoć? - tak
zwyczajnie odejść po prostu nie móg¨. Ze względów czysto prestiżowych. I
powiedzia¨.
- Pana zaś, ¨askawco - oznajmi¨ wyniośle - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje się pan tu jak ryba w wodzie.
Następnie odwróci¨ się i rzuciwszy wyobrażonNo rękawicę, odmaszerowa¨.
Wypowiedziawszy te s¨owa, myśla¨ z obrzydzeniem, hrabia oddali¨ się z
godnościNo...
Inna wlaz¨a z nogami na przednie siedzenie i wyżyma¨a wodę z
warkoczyków. Wiktor wcisnNo¨ się do ty¨u, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszy¨, powiedzia¨:
- Wypowiedziawszy te s¨owa, hrabia oddali¨ się... Wsuń tutaj nogi,
Irma, to ci je rozetrę.
- Po co? - z ciekawościNo zapyta¨a Irma.
- Chcesz z¨apać zapalenie p¨uc? Daj tu nogi!
- Bardzo proszę - odrzek¨a Irma, zwinę¨a się na siedzeniu i przesunę¨a
do ty¨u jednNo nogę.
Już z góry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coś pożytecznego
i w¨aściwego, Wiktor ujNo¨ obiema rękami tę chudNo, dziewczyńskNo nogę -
mokrNo i wzruszajNocNo, już przymierzy¨ się, żeby jNo rozcierać - do
czerwoności, do purpury, dobrymi ojcowskimi d¨ońmi, tę brudnNo,
zlodowacia¨No nogę, odwieczne ßród¨o katarów, gryp, stanów zapalnych dróg
oddechowych i obustronnych zapaleń p¨uc - kiedy stwierdzi¨, że jego d¨onie
sNo ch¨odniejsze niż jej stopy. Si¨No inercji wykona¨ jeszcze kilka ruchów
masujNocych, a następnie ostrożnie tę stopę wypuści¨. Przecież wiedzia¨em,
pomyśla¨ nagle, przecież wiedzia¨em o tym jeszcze wtedy, kiedy sta¨em przed
nimi, wiedzia¨em, że tu się kryje jakiś podstęp, że dzieciom nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chcia¨em w to uwierzyć, ale chcia¨em
ratować, wyrywać ze szponów, p¨onNoć sprawiedliwym gniewem, spe¨niać
obowiNozek i znowu napuścili mnie na wodę, i znowu wyszed¨em na idiotę,
drugi raz tego samego dnia...
- Zabieraj swojNo nogę - rzek¨ do Irmy. Irma zabra¨a nogę i zapyta¨a:
- DokNod jedziemy - do sanatorium?
- Tak - powiedzia¨ Wiktor i spojrza¨ na Golema czy ten aby nie zauważy¨
jego hańby. Ale Golem z niewzruszonym spokojem patrzy¨ na drogę, ciężki,
rozlany, siedzia¨ spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
- A po co? - zapyta¨a Irma.
- Przebierzesz się w suche ubranie i po¨ożysz do ¨óżka.
- Jeszcze czego! - powiedzia¨a Irma. - Coś ty wymyśli¨?
- Dobra, dobra... - wymamrota¨ Wiktor. - Dam ci ksiNożki i będziesz
sobie czytać.
Rzeczywiście, po jakiego diabla wiozę jNo tam? - pomyśla¨. Diana... No,
to się jeszcze zobaczy. Żadnego picia i w ogóle nic z tych rzeczy, ale jak
ja jNo odwiozę z powrotem? E tam, wezmę jakikolwiek samochód i odwiozę...
Dobrze by by¨o coś sobie ¨yknNoć
- Golem... - zaczNo¨, ale się opamięta¨. Nie wypada, do diabla.
- Tak? - zapyta¨ Golem nie odwracajNoc się.
- Nie, nic - westchnNo¨ Wiktor, wpatrzony w szyjkę butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedzia¨ znużonym g¨osem. - Co robiliście na
tych rozstajach?
- Myśleliśmy mg¨ę - odpowiedzia¨a Irma.
- Co?
- Myśleliśmy mg¨ę - powtórzy¨a Irma.
- O mgle - poprawi¨ Wiktor - albo na temat mg¨y.
- A to po co - o mgle? - zapyta¨a Irma.
- Myśleć - to czasownik nieprzechodni - objaśni¨ Wiktor - a więc wymaga
przyimka. Czy przerabialiście czasowniki przechodnie?
- Zależy, jak na to popatrzeć - odpar¨a Irma. - Myśleć mg¨ę - to jedno,
a myśleć o mgle - to zupe¨nie coś innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myśleć o mgle.
Wiktor wyjNo¨ papierosa i zapali¨.
- Poczekaj - powiedzia¨. - Myśleć mg¨ę - tak się nie mówi, to
niegramatycznie. SNo takie czasowniki - nieprzechodnie, myśleć, biegać,
chodzić... Zawsze wymagajNo przyimka. Chodzić po ulicy. Myśleć o... no o
czymś tam...
- Myśleć g¨upstwa - podpowiedzia¨ Golem.
- No, to jest wyjNotek - stwierdzi¨ Wiktor nieco stropiony.
- Szybko chodzić - powiedzia¨ Golem.
- Szybko - to nie jest rzeczownik - zapalczywie oznajmi¨ Wiktor. -
Niech pan nie mNoci dziecku w g¨owie, Golem.
- Tato, czy możesz nie palić? - zainteresowa¨a się Irma.
Zdaje się, że Golem wyda¨ z siebie jakiś dßwięk, a być może to silnik
kichnNo¨ wspinajNoc się pod górę. Wiktor zgniót¨ papierosa i rozdepta¨ go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium, a z boku od stepu na spotkanie deszczu
sunę¨a nieprzejrzysta bia¨a ściana.
- No i masz mg¨ę - rzek¨ Wiktor. - Możesz jNo myśleć. A także wNochać,
biegać i chodzić. Irma chcia¨a coś powiedzieć, ale wtrNoci¨ się Golem.
- Nawiasem mówiNoc - stwierdzi¨ - czasownik "myśleć" występuje jako
przechodni także w zdaniach podrzędnie z¨ożonych. Na przyk¨ad - myślę, że...
i tak dalej.
- To zupe¨nie inna sprawa - nie zgodzi¨ się Wiktor. Obrzyd¨o mu. Mia¨
okropnNo ochotę wypić i zapalić. Zach¨annie popatrzy¨ na szyjkę butelki.
- Nie jest ci zimno, Irma? - zapyta¨ z niejasnNo nadziejNo.
- Nie. A tobie?
- Trochę mnie trzęsie - przyzna¨ się Wiktor.
- Trzeba wypić dżinu - zauważy¨ Golem.
- Tak, by¨oby nießle... A może pan ma?
- Mam - powiedzia¨ Golem. - Ale już prawie jesteśmy na miejscu.
Jeep wjecha¨ w bramę i zaczę¨o się to, o czym Wiktor jakoś nie
pomyśla¨. Pierwsze smugi mg¨y dopiero zaczę¨y przesNoczać się przez kratę
ogrodzenia i widoczność by¨a znakomita. Na drodze przed samochodem leża¨a
postać w przemokniętej piżamie, leża¨a z takNo minNo jakby spoczywa¨a tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objecha¨ cia¨o, minNo¨ gipsowNo wazę
ozdobionNo nieskomplikowanymi rysunkami i odpowiednimi napisami i
przy¨Noczy¨ się do stada samochodów st¨oczonych przed wejściem do prawego
skrzyd¨a. Irma otworzy¨a drzwi i natychmiast jakaś zapita morda wychyli¨a
się z okna najbliższego samochodu i wybecza¨a: "Dziecino, chcesz, to ci się
oddam?" Wiktor wysiad¨ zamierajNoc. Irma z ciekawościNo rozglNoda¨a się
dooko¨a. Wiktor mocno ujNo¨ jNo za rękę i poprowadzi¨ do wejścia. Na
schodkach, pod deszczem siedzia¨y dwie dziwki w bielißnie i ulicznymi
g¨osami śpiewa¨y o okrutnym aptekarzu, co to nie chce im sprzedać heroiny.
Na widok Wiktora umilk¨y, ale kiedy przechodzi¨ obok, jedna z nich
spróbowa¨a z¨apać go za spodnie. Wiktor wepchnNo¨ Irmę do holu. By¨o tu
ciemno, okna zas¨onięte, śmierdzia¨o dymem tytoniowym i jakimś kwaskiem,
trzeszcza¨ projektor i na bia¨ej ścianie podskakiwa¨y pornograficze obrazki.
Wiktor z zaciśniętymi zębami depta¨ po cudzych nogach ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo się Irmę, a za nimi bieg¨y gniewne, niecenzuralne okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i Wiktor, przeskakujNoc po trzy stopnie, pobieg¨ po
pokrytych dywanem schodach. Irma milcza¨a i Wiktor ba¨ się na niNo spojrzeć.
"
Na podeście czeka¨ już na niego z otwartymi objęciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypia¨ - Przy - yyjacielu! - w tym momencie zauważy¨ Irmę i
wpad¨ w entuzjazm. - Wiktor! I ty też! Na ma¨oletnie ma¨olatki!" Wiktor
przymknNo¨ oczy, mocno nadepnNo¨ mu na nogę i pchnNo¨ w pierś - Roscheper
upad¨ na plecy przewracajNoc kosz na śmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerowa¨
korytarzem. Irma bezszelestnymi susami sadzi¨a obok. PchnNo¨ drzwi Diany -
by¨y zamknięte, klucza nie by¨o. Za¨omota¨ wściekle, i Diana natychmiast się
odezwa¨a: "Wynoś się do wszystkich diab¨ów! - wrzasnę¨a z furiNo. -
ŚmierdzNocy impotent! Gówniarz, ¨ajno zasrane!" "Diana - zarycza¨ Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilk¨a i drzwi się otwar¨y. Sta¨a na progu z importowanym
parasolem w pogotowiu. Wiktor odsunNo¨ jNo, wepchnNo¨ Irmę do pokoju i
zatrzasnNo¨ za sobNo drzwi.
- A, to ty - powiedzia¨a Diana. - A ja myśla¨am, że znowu Roscheper. -
Czuć by¨o od niej alkoholem. - Boże - powiedzia¨a. - Kogoś ty przyprowadzi¨?
- To jest moja córka - z trudem odpar¨ Wiktor. - Irma. Irmo, to jest
Diana.
Patrzy¨ Dianie w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. Dzięki Bogu, zdaje się,
że nie by¨a pijana. Albo z miejsca wytrzeßwia¨a.
- Ty chyba oszala¨eś - rzek¨a cicho.
- Irma przemok¨a - wydusi¨ z siebie. - Przebierz jNo w suche rzeczy,
po¨óż do ¨óżka i w ogóle...
- Nie po¨ożę się - oznajmi¨a Irma.
- Irma - powiedzia¨ Wiktor. - BNodß ¨askawa s¨uchać, bo inaczej zaraz
kogoś spiorę...
- Niektórych z tu obecnych rzeczywiście należa¨oby sprać - stwierdzi¨a
Diana beznadziejnym g¨osem.
- Diano - rzek¨ Wiktor. - Proszę cię.
- Dobra - powiedzia¨a Diana. - Idß do siebie. Damy sobie radę.
Wiktor wyszed¨ z ogromnNo ulgNo. Poszed¨ prosto do swojego pokoju, ale
i tam nie by¨o spokoju. Na poczNotek musia¨ wyrzucić na korytarz absolutnie
nieznanNo parę, która się tam zagnießdzi¨a oraz uświnionNo bieliznę
pościelowNo. Potem zamknNo¨ drzwi, zwali¨ się na go¨y materac, zapali¨
wilgotnego papierosa i zaczNo¨ się zastanawiać, co też w¨aściwie
narozrabia¨.
*
Wiktor obudzi¨ się póßno, by¨a pora obiadu. Trochę bola¨a g¨owa, ale
nastrój okaza¨ się nieoczekiwanie dobry.
Wieczorem, wypaliwszy paczkę papierosów, zszed¨ na dó¨, damskNo
szpilkNo do w¨osów otworzy¨ czyjś samochód, wyprowadzi¨ Irmę s¨użbowym
wyjściem i odwióz¨ jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skręca¨o, tak paskudnie się czu¨, Irma zaś siedzia¨a obok, czyściutka,
schludna, uczesana wed¨ug najnowszej mody - żadnych tam warkoczyków - i
zdaje się mia¨a nawet podmalowane wargi. Mia¨ ogromnNo ochotę na nawiNozanie
rozmowy, ale musia¨by zaczynać od przyznania się do niebotycznej g¨upoty, a
to wyda¨o mu się niepedagogiczne. Skończy¨o się na tym, że Irma nagle, ni z
tego ni z owego, pozwoli¨a mu zapalić (pod warunkiem, że wszystkie okna
będNo otwarte) i zaczę¨a opowiadać, jakie to wszystko by¨o dla niej ciekawe,
jakie to podobne do tego, o czym poprzednio czyta¨a, ale w co nie bardzo
wierzy¨a, jak to znakomicie z jego strony, że zorganizowa¨ jej takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodę, że w ogóle jako
ojciec jest ca¨kiem do przyjęcia, nie zanudza i nie gada g¨upstw, że Diana
jest "prawie nasza", wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że tak niewiele
wie i za bardzo lubi wypić, ale to akurat w końcu nie jest takie straszne,
ty też lubisz wypić, a wszystkim się spodoba¨eś, dlatego, że mówi¨eś
uczciwie, nie udawa¨eś jakiegoś tam strażnika elitarnej wiedzy i ca¨kiem
s¨usznie, ponieważ nie jesteś żadnym strażnikiem, i nawet Bol-Kunac
powiedzia¨, że w ca¨ym mieście jesteś jedynym cz¨owiekiem wartościowym,
jeśli oczywiście nie liczyć doktora Golema, ale Golem w¨aściwie nie ma z
miastem nic wspólnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy ideologia jest w ogóle potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
W rezultacie odby¨a się znakomita rozmowa, obie strony by¨y pe¨ne
szacunku jedna dla drugiej i po powrocie do hotelu (samochód postawi¨ na
jakimś zagraconym podwórzu), Wiktor uważa¨ już, że ojcostwo nie jest tak
bardzo niewdzięcznym zajęciem, szczególnie jeśli zna się życie i umie się
wykorzystać w celach wychowawczych nawet jego ciemne strony. W zwiNozku z
tym wypi¨ z Teddym, który także by¨ ojcem i także interesowa¨ się problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny mia¨ I4 lat - trudny wiek przejściowy,
twoja jeszcze da ci do wiwatu... to znaczy wnuk Teddyego mia¨ I4 lat, a
wychowaniem syna nie móg¨ się zajmować dlatego, że syn spędzi¨ dzieciństwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno bić dzieci, twierdzi¨ Teddy. I bez ciebie
przez ca¨e życie będzie je bić każdy, kto ma ręce i nogi, a jeśli masz chęć
uderzyć dzieciaka, lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie większym
pożytkiem dla sprawy.
Po którymś z rzędu kieliszku Wiktor przypomnia¨ sobie, że Irma ani
s¨owem nie wspomnia¨a o jego okropnym zachowaniu na rozstajnych drogach i
doszed¨ do wniosku, że jego córka jest przebieg¨ym stworzeniem i w ogóle
uciekać się za każdym razem do pomocy kochanki, kiedy nie wiadomo jak
wykaraskać się z trudnej sytuacji, w którNo sam się uwik¨a¨eś - to co
najmniej nieuczciwe. Te wnioski zmartwi¨y go, ale w¨aśnie przyszed¨ doktor
R. Kwadryga i zamówi¨ swojNo codziennNo butelkę rumu, więc wypili tę
butelkę, na skutek czego Wiktor znowu zobaczy¨ wszystko w różowych barwach,
ponieważ sta¨o się jasne, że Irma po prostu nie chcia¨a go martwić, co
oznacza, że szanuje ojca, a być może nawet go kocha. .. Potem przyszed¨
jeszcze ktoś, i coś zamówi¨. Potem prawdopodobnie Wiktor poszed¨ spać...
Prawdopodobnie... Należy przypuszczać, że spać... Co prawda zachowa¨o się
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na pod¨odze zalane wodNo, ale co to by¨a
za pod¨oga i co to by¨a za woda, nie sposób by¨o odtworzyć... I lepiej nie
odtwarzać...
Doprowadziwszy się do porzNodku Wiktor zszed¨ na dó¨, zabra¨ z recepcji
świeże gazety i porozmawia¨ o przeklętej pogodzie.
- Jak ja wczoraj? - zapyta¨ niedbale. - Nie za bardzo?
- W¨aściwie nie za bardzo - powiedzia¨ uprzejmie recepcjonista. -
Rachunek da panu Teddy.
- Aha - powiedzia¨ Wiktor i postanowiwszy chwilowo niczego nie
precyzować, poszed¨ do restauracji. Wyda¨o mu się, że lamp na sali jest
jakby mniej. - O, do diab¨a - pomyśla¨ ze strachem. Teddyego jeszcze nie
by¨o. Wiktor sk¨oni¨ się m¨odemu cz¨owiekowi w okularach i jego
towarzyszowi, usiad¨ przy swoim stoliku i roz¨oży¨ gazetę. Na świecie nic
się nie zmieni¨o. Jedno państwo zatrzymywa¨o handlowe statki drugiego i to
drugie państwo wysy¨a¨o kategoryczne protesty. Państwa, które podoba¨y się
panu prezydentowi, prowadzi¨y sprawiedliwe wojny w obronie swoich narodów i
demokracji. Państwa, które z jakiegoś powodu nie podoba¨y się panu
prezydentowi, prowadzi¨y wojny zaborcze, a w¨aściwie nie prowadzi¨y wojen,
tylko po prostu po bandycku napada¨y. Sam pan prezydent wyg¨osi¨ dwugodzinne
przemówienie o konieczności skończenia z korupcjNo raz na zawsze i
szczęśliwie przeszed¨ operację usunięcia migda¨ów. Znajomy krytyk -
wyjNotkowe ścierwo - wychwala¨ nowNo powieść Roc-Tusowa i by¨o to nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka by¨a naprawdę dobra.
Podszed¨ kelner, jakiś nowy, nieznajomy, po przyjacielsku doradzi¨
ostrygi, przyjNo¨ zamówienie, pomacha¨ serwetkNo nad obrusem i oddali¨ się.
Wiktor od¨oży¨ gazety, zapali¨, usiad¨ wygodniej i zaczNo¨ myśleć o pracy.
Po dobrym pijaństwie zawsze z ochotNo rozmyśla¨ o pracy. Dobrze by¨oby
napisać optymistycznNo, weso¨No ksiNożkę... O tym, jak żyje sobie na świecie
cz¨owiek, kocha swojNo pracę, nieg¨upi, lubi przyjació¨, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak mu z tym dobrze - sympatyczny ch¨opak, dowcipny, trochę
dziwak. Nie ma fabu¨y. A jeśli nie ma fabu¨y, to znaczy, że nudne. A w
ogóle, jeśli już usiNość do takiej powieści, to trzeba się zastanowić,
dlaczego temu mi¨emu cz¨owiekowi jest tak dobrze, a wtedy niewNotpliwie
dojdzie się do wniosku, że dobrze jest mu wy¨Nocznie dlatego, że ma
ukochanNo pracę, a wszystko inne mu po prostu zwisa. A w takim razie co to
za cz¨owiek, jeśli wszystko ma gdzieś oprócz swojej pracy. Można oczywiście
napisać o cz¨owieku, którego sensem życia jest mi¨ość blißniego i jest mu
dobrze na świecie, ponieważ kocha swoich blißnich i kocha swojNo pracę, ale
o takim cz¨owieku parę tysięcy lat temu napisali już panowie ¸ukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze jakiś - w sumie by¨o ich czterech. Tak w ogóle, to
by¨o ich znacznie więcej, ale tylko ci czterej pisali odpowiednio, a
pozostali byli pozbawieni różnych rzeczy, jeden świadomości narodowej, drugi
prawa korespondencji... a cz¨owiek, o którym pisali, niestety by¨ szalony...
W¨aściwie by¨oby zajmujNoce opisać, jak Chrystus przychodzi na Ziemię
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisa¨ Dostojewski, ale tak jak pisa¨ ten ¸ukasz
z kumplami... Chrystus przychodzi do sztabu generalnego i proponuje:
kochajcie swoich blißnich. A w sztabie, rzecz jasna, siedzi jakiś
antysemita...
- Pan pozwoli, panie Baniew? - zahucza¨ nad nim sympatyczny, męski
g¨os.
By¨ to pan burmistrz we w¨asnej osobie. Nie tamten apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy z niezdrowego podniecenia wieprz na ogromnym ¨ożu
Roschepera, lecz elegancko zaokrNoglony, idealnie wygolony, ubrany bez
zarzutu imponujNocy mężczyzna ze skromnNo wstNożeczkNo w klapie i z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
- Proszę - powiedzia¨ Wiktor bez cienia radości.
Pan burmistrz usiad¨, rozejrza¨ się i po¨oży¨ d¨onie na stole.
- Postaram się nie dokuczać panu zbyt d¨ugo swojNo obecnościNo -
oznajmi¨ - i spróbuję nie przeszkodzić w pańskiej biesiadzie, jednakże
problem, z którym zamierzam się do pana zwrócić, dojrza¨ już ostatecznie,
abyśmy wszyscy, wielcy i mali, ci którym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta byli gotowi od¨ożyć w¨asne sprawy, aby go jak najszybciej i
najefektywniej rozwiNozać.
- S¨ucham pana - rzek¨ Wiktor.
- Spotykamy się tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawę z tego, że jest pan nadzwyczaj zajęty, nie chcia¨em niepokoić
pana w czasie pracy, szczególnie biorNoc pod uwagę jej specyfikę. Jednakże
zwracajNoc się obecnie do pana jako osobistość oficjalna - i w swoim w¨asnym
imieniu i w imieniu ca¨ego magistratu...
Kelner przyniós¨ butelkę bia¨ego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzyma¨ go
wzniesionym palcem.
- Przyjacielu - powiedzia¨. - Pól porcji kitchigańskiej i kieliszek
miętówki. Jesiotr bez sosu... A więc pozwolę sobie kontynuować - oznajmi¨,
ponownie zwracajNoc się do Wiktora. - Obawiam się co prawda, że naszNo
rozmowę trudno będzie uznać za pogawędkę przy stole, ponieważ mowa będzie o
sprawach i okolicznościach nie tylko smutnych, ale, powiedzia¨bym,
nieapetycznych. Zamierza¨em porozmawiać z panem o tak zwanych mokrzakach, o
tym z¨ośliwym nowotworze, który już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczęsny
region.
- Tak, tak - przytaknNo¨ Wiktor. Zaczyna¨o go to interesować.
Burmistrz niezbyt g¨ośno wyg¨osi¨ dobrze przemyślane i nieskazitelne
stylistycznie przemówienie. Opowiedzia¨, jak dwadzieścia lat temu, od razu
po okupacji, w Końskim WNowozie zbudowano leprozorium, obóz - kwarantannę
dla osób cierpiNocych na tak zwany żó¨ty trNod czyli chorobę okularniczNo.
ZresztNo prawdę mówiNoc choroba ta, jak dobrze wiadomo panu Baniewowi,
pojawi¨a się w naszym kraju jeszcze w niepamiętnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczególnie często atakowa¨a ona
nie wiedzieć czemu mieszkańców w¨aśnie naszego regionu. Jednakże wy¨Nocznie
dzięki wysi¨kom pana prezydenta, chorobie tej poświęcono niezmiernie wiele
uwagi i tylko na skutek jego osobistego zalecenia pozbawieni opieki
lekarskiej, rozproszeni po ca¨ym kraju i częstokroć niesprawiedliwie
prześladowani przez zacofane grupy ludności, zaś przez okupantów fizycznie
likwidowani, nieszczęśnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie stworzono im warunki znośnej egzystencji, odpowiedniej do ich
sytuacji. Wszystko to nie budzi żadnego sprzeciwu, przedsięwzięte środki
można jedynie pochwalać, jednakże, jak to u nas czasami się zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo się przeciwko nam. Nie
będziemy w tej chwili szukać winnych. Nie będziemy prowadzić śledztwa w
sprawie dzia¨alności niejakiego doktora Golema, dzia¨alności być może
ofiarnej, ale jednak brzemiennej, jak się teraz okaza¨o, w nadzwyczaj
nieprzyjemne skutki. Nie będziemy także zajmować się przedwczesnym
krytykanctwem, chociaż stanowisko niektórych wystarczajNoco wysokich
instancji uporczywie ignorujNocych nasze protesty nam osobiście wydaje się
dość zagadkowe. Przejdßmy do faktów... - Burmistrz wypi¨ miętówkę, ze
smakiem zakNosi¨ jesiotrem i jego g¨os sta¨ się jeszcze bardziej aksamitny,
nie sposób by¨o wyobrazić sobie, że ten cz¨owiek zastawia potrzaski na
ludzi. Wielos¨ownie wyrazi¨ pragnienie nieprzeciNożania uwagi pana Baniewa
krNożNocymi po mieście plotkami, które to plotki, jak musi wyznać wprost,
sNo rezultatem niedostatecznie precyzyjnego i jednoznacznego wykonywania
zaleceń pana prezydenta przez wszystkie szczeble administracyjne, mamy na
myśli nadzwyczaj rozpowszechniony poglNod o fatalnej roli tak zwanych
mokrzaków, obciNożanie ich odpowiedzialnościNo za gwa¨townNo zmianę klimatu,
zwiększenie liczby poronień i procentu bezp¨odnych ma¨żeństw, za gwa¨towny
exodus niektórych zwierzNot domowych, za inwazję szczególnego rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
- Panie burmistrzu - powiedzia¨ z westchnieniem Wiktor. - Muszę panu
wyznać, że jest mi niezmiernie trudno śledzić pańskie d¨ugie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy synowie jednego narodu. Może nie będziemy
mówić, o czym nie będziemy mówić, a będziemy - o czym będziemy.
Burmistrz obrzuci¨ go szybkim spojrzeniem, coś sobie obliczy¨, coś
pokojarzy¨, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzy¨, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor pi¨ z Roscheperem i to, że w ogóle pi¨, ha¨aśliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na ca¨y kraj, i to, że Irma jest wunderkindem, i
to, że jest na świecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niema¨o innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza po prostu w oczach mocno przyblak¨ i pan
burmistrz krzyknNo¨, żeby mu przynieśli kieliszek koniaku. Wiktor też
poprosi¨ o koniak. Burmistrz zarechota¨, obejrza¨ pustNo już salę, leciutko
uderzy¨ pięściNo w stó¨ i oznajmi¨.
- Rzeczywiście, co ja tu będę kręci¨. Życie w mieście sta¨o się
niemożliwe - może pan za to podziękować pańskiemu Golemowi - nawiasem
mówiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo na niego materia¨y... ten pański Golem wisi na w¨osku... A więc,
powiadam - na naszych oczach demoralizujNo nasze dzieci. Te ścierwa
przenik¨y do szkó¨ i doszczętnie zdemoralizowa¨y nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niektórzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna się ferment, tylko
patrzeć, jak rozpocznNo się samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. - Osuszy¨
kieliszek. - Muszę się panu przyznać, że ja ich nienawidzę, zabija¨bym jak
szczury, tylko nie chcę sobie brudzić rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszed¨em do tego, że zastawiam na nich potrzaski... No dobrze,
zdemoralizowali dzieci, mówi się trudno. Dzieci to dzieci, można je
demoralizować dzień i noc, a im wszystkiego ma¨o. Ale niech pan się postawi
w mojej sytuacji. Te deszcze, to jednak ich robota, chociaż nie wiem, jak
oni to robiNo. Zbudowaliśmy sanatorium, lecznicze wody, cudowny klimat,
spaliśmy na pieniNodzach. Przyjeżdżali do nas ze stolicy, a jak się to
wszystko skończy¨o? Deszcze, mg¨y, kuracjusze zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej, przyjecha¨ tu znany fizyka.. zapomnia¨em nazwiska, zresztNo pan na
pewno go zna... pomieszka¨ dwa tygodnie i gotowe - choroba okularnicza,
marsz do leprozorium. Świetna reklama dla sanatorium! Potem jeszcze jeden
przypadek i jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilę zbankrutuje, sanatorium ledwie dyszy - Bogu dzięki znalaz¨ się
trener kretyn, trenuje specjalnNo drużynę do gry w kraj ach o deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywiście pomaga nam w jakimś stopniu... Pan
mnie rozumie? Próbowa¨em dogadać się z tym Golemem - jak groch o ścianę -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisa¨em na górę - żadnych rezultatów. Pisa¨em
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjęli do wiadomości i
skierowali sprawę do rozpatrzenia we w¨aściwych instancjach na dole...
Nienawidzę ich, ale się przemog¨em i sam pojecha¨em do leprozorium.
Wpuścili. Prosi¨em, udowadnia¨em... Co za wstrętne typy! MrugajNo swoimi
wylinia¨ymi ślepiami jak na jakiegoś wróbla, jakbym by¨ powietrzem... -
pochyli¨ się do Wiktora i wyszepta¨. - Boję się buntu, krew się poleje. Pan
mnie rozumie?
- Owszem - powiedzia¨ Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspólnego?
Burmistrz rozpar¨ się w fotelu, wyjNo¨ cygaro z aluminiowego futera¨u,
zapali¨.
- W mojej sytuacji - oznajmi¨ - zostaje tylko jedno - uruchomić
wszystkie dßwignie. Potrzebna jest jawność. Magistrat uchwali¨ petycję do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze jNo pan Roscheper, mam nadzieję pan
również, ale to jeszcze niewiele daje. Potrzebna jest jawność! Potrzebny
jest dobry artyku¨ w sto¨ecznej gazecie podpisany g¨ośnym nazwiskiem.
Pańskim nazwiskiem, panie Baniew. A problem jest palNocy, wymarzony dla
takiego trybuna jak pan. Bardzo pana proszę. I w swoim w¨asnym imieniu i w
imieniu magistratu, i w imieniu nieszczęśliwych rodziców... Trzeba zrobić
wszystko co w naszej mocy, żeby leprozorium zabrali stNod do wszystkich
diab¨ów! DokNodkolwiek, ale żeby z mokrzaków nie zosta¨o tu ani śladu,
żebyśmy mogli zapomnieć o tej zarazie. Oto, co chcia¨em panu powiedzieć.
- Tak... rozumiem - wolno odpar¨ Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
Ty bydlaku, myśla¨, ty gruba świnio, naprawdę mogę cię zrozumieć. Ale
co się sta¨o z mokrzakami? Byli cisi, przygarbieni, chodzili boczkiem,
niczego takiego się o nich nie s¨ysza¨o, tylko niektórzy mówili, że podobno
mokrzaki śmierdzNo, że podobno sNo zaraßliwi, podobno robiNo niezwyk¨e
zabawki i w ogóle różne rzeczy z drzewa... matka Fryda mówi¨a, o ile
pamiętam, że umiejNo rzucać uroki, i przez nich mleko kwaśnieje, że mogNo
ściNognNoć na nas wojnę, mór i g¨ód... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i co też oni robiNo tam u siebie? Oj, robiNo, robiNo i to dużo. Pogodę
robiNo, i dzieci zwabiajNo do siebie (po co?), koty przepędzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
- Pewnie pan sNodzi, że my tutaj siedzimy z za¨ożonymi rękami -
powiedzia¨ burmistrz. - W żadnym wypadku. Ale co my możemy? Przygotowuję
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan zgodzi¨ się
zostać konsultantem. Po¨ożymy nacisk na infekcyjność choroby - w tej sprawie
nie zosta¨o jeszcze powiedziane ostatnie s¨owo, a Golem jako tajny komunista
oczywiście ten fakt wykorzystuje. To jedno. Następnie próbujemy odpowiedzieć
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza duma, ch¨opcy jak z¨oto jeden w
drugiego, no, po prostu or¨y... ale to jakoś nie to. Przecież nie
otrzymujemy żadnych instrukcji z góry... Policja znajduje się w fa¨szywej
sytuacji... i w ogóle... A więc przeciwdzia¨amy jak tylko możemy.
Zatrzymujemy ¨adunki, które do nich idNo... prywatne, oczywiście, nie
żywność i nie pościel rzecz jasna, ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo ksiNożek... Dzisiaj na przyk¨ad zatrzymaliśmy ciężarówkę, i od
razu jakoś lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi, żeby się pocieszyć, a
należa¨oby radykalnie...
- Tak - powiedzia¨ Wiktor. - Więc or¨y jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
- Famenco Juventa - oznajmi¨ burmistrz. - Mój zastępca do spraw Legii,
orze¨! Pan go już pozna¨?
- Trochę pozna¨em - rzek¨ Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
- Jak to po co? To oczywiście g¨upota, ale cz¨owiek jest tylko
cz¨owiekiem i w którymś momencie nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
uśmiechnNo¨ się wstydliwie. - Śmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni bez ksiNożek nie mogNo... jak normalni ludzie bez jedzenia i tak
dalej...
Zapad¨a cisza. Wiktor bez apetytu d¨uba¨ widelcem w befsztyku i
rozmyśla¨. Ma¨o wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
Być może chodzi o to, że niezbyt lubi¨em ich w dzieciństwie. Ale za to
burmistrza i jego bandę znam dobrze - sad¨o i śmietanka narodu, sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeśli wy jesteście przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że w mokrzakach coś jednak jest... Z drugiej strony mogę napisać
artyku¨, choćby nie wiem jak rozpasany, to i tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz będzie zadowolony, mia¨bym przynajmniej z tego jakNoś
korzyść, ży¨bym sobie tutaj śpiewajNoco... Jaki prawdziwy pisarz może się
pochwalić, że żyje jak pNoczek w maśle? Móg¨bym się tu urzNodzić, dostać
synekurę, zostać na przyk¨ad jakimś inspektorem magistrackim do spraw
miejskich plaż i pisać sobie na zdrowie... o tym jak wspaniale żyje się
cz¨owiekowi poch¨oniętemu ukochanNo pracNo... i wyg¨aszać na ten temat
odczyty dla wunderkindów... E tam, wszystka polega na tym, żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawać, że to deszcz i spokojnie się wytrzeć. Na poczNotku ze
wstydem, potem ze zdziwieniem, a wreszcie, zanim się cz¨owiek obejrzy,
zacznie się wycierać z godnościNo i nawet będzie mia¨ z tego satysfakcję.
- My, rzecz jasna, w żadnym razie nie nak¨aniamy pana do pośpiechu -
powiedzia¨ burmistrz. - Jest pan cz¨owiekiem zapracowanym i tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie materia¨y otrzyma pan od nas,
możemy nawet dostarczyć coś w rodzaju schematu, planu, wed¨ug którego
życzylibyśmy sobie... a pan tylko wyg¨adzi wprawnNo rękNo i rzecz nabierze
w¨aściwego blasku. A podpisaliby się pod tym artyku¨em trzej wybitni synowie
naszego miasta - pose¨ do parlamentu Roscheper Nant, s¨awny pisarz Baniew i
państwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
Nießle mu to idzie, pomyśla¨ Wiktor. A my, ci z drugiej strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwa¨ości. By¨oby bicie piany, chodzenie dooko¨a
Wojtek - żeby tylko nie urazić cz¨owieka, nie poddawać go przesadnej presji,
żeby tylko, nie daj Boże, nie posNodzi¨ nas o prywatę... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten ¨ajdak jest absolutnie pewny, że ja artyku¨ napiszę i
podpiszę, że nie mam wyjścia, że zes¨any Baniew będzie musia¨ podnieść ręce
do góry i w pocie duszy odpracować swój beztroski pobyt w rodzinnym
mieście... I o schemacie wspomnia¨... dobrze wiemy, jaki to musi być
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo ślinNo Baniewa nawet teraz można by¨o
wydrukować. Ta - ak, panie Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane minogi z cebulkNo też pan lubi, więc musisz pan polubić pana
burmistrza...
- Zastanowię się nad pańskNo propozycjNo - powiedzia¨, uśmiechajNoc
się. - Pomys¨ wydaje mi się wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleśnie mrugnNo¨ do burmistrza.
Burmistrz zarechota¨.
- No a jak! "Sumienie narodu, precyzyjne zwierciad¨o" i tak dalej...
Pamiętam, jakże inaczej... - ponownie nachyli¨ się do Wiktora z minNo
spiskowca. - Zapraszam pana na jutro do siebie - zahucza¨. - BędNo
wy¨Nocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
- Tu - oznajmi¨ Wiktor wstajNoc - jestem zmuszony stanowczo odrzucić
pańskNo propozycję. Mam ważne sprawy - znowu obleśnie mrugnNo¨. - W
sanatorium.
Rozstali się nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew zosta¨ zaliczony do
miejscowej elity i żeby doprowadzić do porzNodku roztrzęsione takim
zaszczytem nerwy, zmuszony by¨ wych¨eptać szklaneczkę koniaku natychmiast,
jak tylko plecy pana burmistrza znik¨y za drzwiami. Można oczywiście
wyjechać stNod do wszystkich diab¨ów, myśla¨ Wiktor. Za granicę mnie nie
wypuszczNo, zresztNo nie chcę wyjeżdżać za granicę, co ja tam będę robi¨,
wszędzie jest tak samo. Ale i w tym kraju znajdzie się sporo miejsc, w
których można się schować i przesiedzieć. Wyobrazi¨ sobie s¨oneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze, milczNocych farmerów,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smród wychodka, i straszliwNo
nudę... staroświeckie telewizory oraz miejscowNo inteligencję: cwany pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadać, jest
gdzie pojechać. Ale przecież tylko tego im trzeba, żebym gdzieś wyjecha¨,
żebym zszed¨ z oczu, skry¨ się w mysiej dziurze, i to z w¨asnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zes¨ali, podniós¨by się krzyk, ha¨as, mieliby
k¨opoty... na tym polega ca¨y k¨opot, że będNo bardzo zadowoleni - wyjecha¨,
zamknNo¨ się, nikt o nim nie pamięta, przesta¨ brzdNokać...
Wiktor zap¨aci¨, poszed¨ do swojego numeru, w¨oży¨ p¨aszcz i wyszed¨ na
deszcz. Ni stNod ni zowNod nagle bardzo zapragnNo¨ znowu zobaczyć Irmę,
porozmawiać z niNo o postępie, wyjaśnić dlaczego tak dużo pije (a
rzeczywiście, dlaczego ja tak dużo piję?) i być może siedzi tam u niej
Bol-Kunac, ale Loli z pewnościNo nie będzie... Ulice by¨y mokre, szare,
puste, w ogródkach spokojnie kona¨y jab¨onie. Wiktor po raz pierwszy
zauważy¨, że niektóre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak miasto
bardzo się zmieni¨o - pochylone p¨oty, pod gzymsy zape¨z¨a bia¨a pleśń,
wyp¨owia¨y kolory, a na ulicach niepodzielnie królowa¨ deszcz. Deszcz pada¨
po prostu jak deszcz, deszcz kropi¨ z dachów drobniutkim wodnym py¨em,
deszcz zbiera¨ się na wietrze w mgliste wirujNoce s¨upy wędrujNoce od ściany
do ściany, deszcz rozlewa¨ się po jezdni i pomyka¨ po wyż¨obionych między
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury powoli pe¨z¨y tuż nad dachami.
Cz¨owiek by¨ nieproszonym gościem na ulicach i deszcz nie okazywa¨ mu
żadnych względów.
Wiktor wyszed¨ na plac i zobaczy¨ ludzi, którzy stali pod daszkiem
przed wejściem na komendę policji - dwóch policjantów w mundurowych
p¨aszczach i niziutki, umorusany ch¨opak w roboczym kombinezonie. Przed
wejściem, lewymi ko¨ami na trotuarze sta¨ niezgrabny furgon z brezentowNo
budNo. Jednym z policjantów by¨ policmajster, patrzy¨ w bok wysuwajNoc
naprzód potężnNo szczękę, a ch¨opiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go
przekonywa¨ p¨aczliwym g¨osem. Drugi policjant również milcza¨ z
niezadowolonym wyrazem twarzy i pali¨ papierosa. Wiktor zbliży¨ się do nich
i kiedy pozosta¨o mu jeszcze mniej więcej piętnaście kroków, zaczNo¨
s¨yszeć, co mówi ch¨opiec. Ch¨opiec krzycza¨:
- A co ja mam z tym wspólnego? Jecha¨em prawid¨owo? Prawid¨owo. Papiery
mam w porzNodku? W porzNodku. ¸adunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
Policmajster zauważy¨ Wiktora i na jego twarzy pojawi¨ się wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. Odwróci¨ się, i jakby w ogóle nie zauważajNoc kierowcy,
powiedzia¨ do policjanta.
- A więc zostajesz tutaj. Pilnuj, żeby wszystko by¨o w porzNodku. Nie
w¨aß do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno zbliżać się do
samochodu. Jasne?
- Jasne - odpowiedzia¨ policjant. By¨ wyjNotkowo niezadowolony.
Szef policji zszed¨ ze schodków, wsiad¨ do swojego samochodu i
odjecha¨. Umorusany ch¨opak splunNo¨ ze z¨ościNo i odwo¨a¨ się do Wiktora.
- Niech chociaż pan powie, czy ja jestem winny, czy nie? - Wiktor
przystanNo¨ i ch¨opca to zdopingowa¨o. - Normalnie sobie jadę. Wiozę
ksiNożki do obozu specjalnego. Wozi¨em już tysiNoce razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo mnie i każNo jechać na policję. Za co? Jecha¨em prawid¨owo?
Prawid¨owo. Papiery mam w porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. Licencję
mi zabrali, żebym nie uciek¨. A dokNod mam uciekać?
- Przestań już się wydzierać - powiedzia¨ policjant. Ch¨opiec żywo
odwróci¨ się do niego.
- Więc co ja takiego zrobi¨em? Niech pan powie, czy przekroczy¨em
szybkość? Nie przekroczy¨em. Przecież mi potrNocNo za przestój. I papiery mi
zabraliście...
- Wszystko się wyjaśni - oznajmi¨ policjant. - S¨owo daję, czego ty się
denerwujesz? Idß, posiedß sobie w knajpie i radzę ci, pilnuj swego nosa.
- Ech, w¨adzuchna kochana! - zawo¨a¨ ch¨opak i z rozmachem wcisnNo¨
kaszkiet na g¨owę. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! Jeßdzisz na lewo -
zatrzymujNo, na prawo jeßdzisz - też zatrzymujNo - zaczNo¨ schodzić ze
stopni, ale przystanNo¨ i zwróci¨ się do policjanta. - Może mandat pan
weßmie, albo jakoś inaczej?
- Idß, już idß - powiedzia¨ policjant.
- Bo mnie obiecali premię za pośpiech! Ca¨No noc jecha¨em.
- Idß stNod, powiedzia¨em! - powtórzy¨ milicjant.
Ch¨opak ponownie splunNo¨, podszed¨ do swojej furgonetki, dwa razy
kopnNo¨ przednie ko¨o, potem nagle przygarbi¨ się, wsunNo¨ ręce do kieszeni
i pobieg¨ przez plac.
Policjant spojrza¨ na Wiktora, spojrza¨ na ciężarówkę, spojrza¨ na
niebo, papieros mu zgas¨, wyplu¨ niedopa¨ek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszed¨ do budynku komendy.
Wiktor sta¨ przez czas jakiś, następnie powoli obszed¨ ciężarówkę
dooko¨a. Ciężarówka by¨a ogromna, potężna, kiedyś na takich wożono piechotę
zmotoryzowanNo. Wiktor rozejrza¨ się. Kilka metrów przed samochodem sta¨
skręciwszy na bok przednie ko¨o i moknNo¨ pod deszczem policyjny "Harley", i
nic więcej w pobliżu nie by¨o. Dogonić, to mnie dogoniNo, pomyśla¨ Wiktor,
ale diab¨a zjedzNo, jeśli mnie zatrzymajNo. Nagle zrobi¨o mu się weso¨o. A
co, pomyśla¨ znany pisarz Baniew znowu się schla¨ i porwa¨ w celach
rozrywkowych cudzy samochód, na szczęście obesz¨o się bez ofiar... Wiedzia¨,
że sprawa wcale nie wyglNoda tak prosto, że nie będzie pierwszym, który
dostarczy w¨adzom eleganckiego pretekstu, aby przymknNoć niewygodnego
cz¨owieka, ale nie mia¨ ochoty się zastanawiać, mia¨ ochotę poddać się
impulsowi. W ostatecznym razie napiszę tej kanalii artyku¨, pomyśla¨
mimochodem.
Szybko otworzy¨ drzwi do szoferki i usiad¨ przy kierownicy. Klucza w
stacyjce nie by¨o, musia¨ zerwać kable zap¨onu i po¨Noczyć druty. Kiedy
silnik zapali¨, Wiktor zanim zatrzasnNo¨ drzwi, spojrza¨ za siebie na
wejście do komendy. Sta¨ tam ten sam policjant z tym samym wyrazem
niezadowolenia na twarzy i z papierosem w kNociku warg. By¨o jasne, że
jeszcze nic do niego nie dotar¨o. Wiktor zamknNo¨ drzwi, precyzyjnie zjecha¨
na jezdnię, zmieni¨ bieg i da¨ gazu w najbliższNo ulicę.
To by¨o bardzo przyjemne - pędzić po pustych ulicach wznoszNoc ko¨ami
wielkie wodospady z g¨ębokich ka¨uż, obracać ciężkNo kierownicę napierajNoc
na niNo ca¨ym cia¨em - obok fabryki konserw, obok stadionu, na którym
"Bracia w sapiencji" jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje pi¨ki i dalej
szosNo, po wyrwach, podskakujNoc na siedzeniu i s¨yszNoc jak z ty¨u, w
skrzyni ciężarówki, za każdym razem ciężko opada ßle umocowany ¨adunek. W
lusterku nie widać by¨o pogoni, zresztNo trudno by¨oby jNo zauważyć w takim
deszczu. Wiktor czul się bardzo m¨ody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochę
pijany. Z dachu szoferki mruga¨y do niego śliczne dziewczyny wycięte z
ilustrowanych pism, w schowku znalaz¨ paczkę papierosów i by¨o mu tak
dobrze, że omal nie przegapi¨ skrzyżowania, ale w porę przyhamowa¨ i skręci¨
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczu¨ się jak odkrywca
nieznanych dróg, ponieważ nigdy tędy nie jeßdzi¨ i nie chodzi¨. A droga
okaza¨a się dobra, zupe¨nie inaczej niż magistracka szosa - poczNotkowo
bardzo równy i zadbany asfalt, potem nawet beton i kiedy zobaczy¨ betonowe
p¨yty, od razu przypomnia¨ sobie o żo¨nierzach i drucie kolczastym a po
pięciu minutach to zobaczy¨.
Ogrodzenie - jeden rzNod drutów - ciNognę¨o się po obu stronach
betonowej drogi i znika¨o gdzieś w deszczu. Zamyka¨a drogę wysoka brania z
budkNo strażniczNo, drzwi budki by¨y otwarte i na jej progu sta¨ już
żo¨nierz w he¨mie, w d¨ugich butach i w wojskowej pelerynie, spod której
wysuwa¨a się lufa automatu. Jeszcze jeden żo¨nierz, bez he¨mu, wyglNoda¨
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedzia¨em w ¨agrze - zanuci¨ Wiktor - ale
lepiej nie mówcie - podziękuj za to Bogu..." Zwolni¨ i zahamowa¨ przed samNo
bramNo. Żo¨nierz wyszed¨ z budki i podszed¨ do ciężarówki - bardzo m¨ody,
piegowaty żo¨nierzyk, móg¨ mieć najwyżej osiemnaście lat.
- Dzień dobry - powiedzia¨. - Czemu tak póßno?
- Wynik¨y pewne okoliczności - odpowiedzia¨ Wiktor zdumiony takim
liberalizmem. Żo¨nierz przyjrza¨ się Wiktorowi i nagle zesztywnia¨.
- Pańskie dokumenty - rzek¨ sucho.
- Jakie tam dokumenty - odpar¨ weso¨o Wiktor. - Mówię przecież -
zaistnia¨y okoliczności. Żo¨nierz zacisnNo¨ wargi.
- Co pan przywióz¨? - zapyta¨.
- KsiNożki - oznajmi¨ Wiktor.
- A przepustkę pan ma?
- Jasne, że nie mam.
- Aha - powiedzia¨ żo¨nierz i jego twarz się rozjaśni¨a. - Ja też
patrzę... W takim razie proszę poczekać. W takim razie trzeba będzie
poczekać.
- Niech pan weßmie pod uwagę - rzek¨ Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie ścigać.
- Nie szkodzi, ja szybko - odpowiedzia¨ żo¨nierz i przytrzymujNoc
automat na piersi za¨omota¨ buciorami do wartowni.
Wiktor wysiad¨ z kabiny i stojNoc na stopniu obejrza¨ się za siebie.
Przez deszcz nie by¨o nic widać. Wobec tego wróci¨ za kierownicę i zapali¨
papierosa. Wszystko wyglNoda¨o bardzo zabawnie. Przed nim, za drutami i za
bramNo także wirowa¨ deszcz, można by¨o domyśleć się, że stojNo tam jakieś
ciemne budowle - ni to domy, ni to wieże, ale wypatrzyć cokolwiek
konkretnego by¨o nie sposób. Czyżby mieli mnie nie zaprosić do środka? -
pomyśla¨ Wiktor. To będzie świństwo, jeśli mnie nie zaproszNo. Można
wprawdzie spróbować odwo¨ać się do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak
w¨aśnie zrobię, pomyśla¨. Czyżbym nadaremnie okaza¨ się bohaterem?...
Żo¨nierz znowu wyszed¨ z wartowni, a za nim wybieg¨ stary znajomy,
pryszczaty ch¨opiec nihilista w samych kNopielówkach, bardzo teraz weso¨y i
bez żadnych śladów wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żo¨nierza wskoczy¨
na stopień ciężarówki, zajrza¨ do szoferki, pozna¨, zdumia¨ się i roześmia¨.
- Dzień dobry, panie Baniew! To pan? Jak fajnie... Przywióz¨ pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
- No jak, wszystko w porzNodku? - zapyta¨ zbliżywszy się żo¨nierz.
- Tak, to nasz samochód.
- Wobec tego wjeżdżaj - powiedzia¨ żo¨nierz. - A pan niestety będzie
musia¨ wyjść i zaczekać.
- Chcia¨bym zobaczyć się z doktorem Golemem - oznajmi¨ Wiktor.
- Można go wywo¨ać tutaj - zaproponowa¨ żo¨nierz.
- Hm - mruknNo¨ Wiktor i znaczNoco popatrzy¨ na ch¨opca. Ch¨opiec
roz¨oży¨ ręce ze skruchNo.
- Nie ma pan przepustki - wyjaśni¨. - A oni bez przepustki nikogo nie
wpuszczajNo. My byśmy z radościNo....
Nie pozosta¨o nic innego, jak wyleßć na deszcz. Wiktor zeskoczy¨ na
drogę, w¨oży¨ kaptur i patrzy¨, jak rozwar¨a się brama, ciężarówka szarpnę¨a
i podrygujNoc wpe¨z¨a za ogrodzenie. I brama zamknę¨a się. Czas jakiś
jeszcze Wiktor s¨ysza¨ wycie silnika i skowyt hamulców, a potem nie by¨o
s¨ychać już nic oprócz plusku i szmeru. A więc tak, pomyśla¨ Wiktor. A ja?
Poczu¨ rozczarowanie. Dopiero teraz zrozumia¨, że zdecydowa¨ się na
bohaterstwo nie ca¨kiem bezinteresownie, że mia¨ nadzieję dużo zobaczyć i
dużo zrozumieć... przeniknNoć, jeśli można tak powiedzieć, do epicentrum. No
i diabli z wami, pomyśla¨. Popatrzy¨ na drogę. Do skrzyżowania sześć
kilometrów, od skrzyżowania do miasta kilometrów dwadzieścia. Można
oczywiście od skrzyżowania do sanatorium - dwa kilometry. Niewdzięczne
świnie... Na deszczu... W tym momencie zauważy¨, że deszcz os¨ab¨. Dzięki
Bogu choć za to, pomyśla¨.
- Więc mam wywo¨ać pana Golema? - zapyta¨ żo¨nierz.
- Golema? - Wiktor się ożywi¨. W¨aściwie dobrze by by¨o przegonić tego
starego grzyba pod deszczem tam i z powrotem, a poza tym Golem ma samochód.
I flaszkę. - A tak, poproszę.
- To jest do zrobienia - powiedzia¨ żo¨nierzyk. - Wywo¨amy go. Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajęty.
- To nic - odrzek¨ Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
- Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie przyjdzie. Ale dla mnie to
żaden k¨opot. Znaczy, Banie w... - i żo¨nierzyk odszed¨, taki sympatyczny
żo¨nierzyk, nic tylko same piegi pod he¨mem.
Wiktor zapali¨ papierosa i wtedy rozleg¨ się trzask motocykla. Zza
mgielnej zas¨ony z ob¨NokanNo szybkościNo wynurzy¨ się "Harley" z
przyczepNo, podjecha¨ pod samNo bramę i zahamowa¨. Na siode¨ku siedzia¨ ten
sam policjant z niezadowolonNo twarzNo, drugi, zakutany w brezent po same
oczy siedzia¨ w przyczepie. Zaraz się zacznie, pomyśla¨ Wiktor naciNogajNoc
g¨ębiej kaptur. Ale nic mu to nie pomog¨o. Policjant z niezadowolonNo
twarzNo zsiad¨ z motocykla podszed¨ do Wiktora i ryknNo¨:
- Gdzie ciężarówka?
- Jaka ciężarówka? - ze zdumieniem zapyta¨ Wiktor, żeby zyskać na
czasie.
- Niech pan nie udaje! - wrzasnNo¨ policjant. - Widzia¨em pana! SNod
się panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
- Proszę na mnie nie wrzeszczeć! - zaprotestowa¨ Wiktor z godnościNo. -
Co to za chamstwo? Z¨ożę na pana skargę.
Drugi policjant wyplNotujNoc się po drodze z brezentowych pokrowców
podszed¨ i zapyta¨:
- Ten?
- Jasne, że ten! - stwierdzi¨ policjant z niezadowolonNo twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
- No - no! - powiedzia¨ Wiktor cofajNoc się o krok. - Co to za
samowola? Jak pan śmie?!
- Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji stawianiem oporu - poradzi¨
drugi policjant.
- A ja nie poczuwam się do żadnej winy - bezczelnie oświadczy¨ Wiktor i
wsadzi¨ ręce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie.
- Uprowadzi¨ pan ciężarówkę - powiedzia¨ drugi policjant.
- JakNo ciężarówkę? - krzyknNo¨ Wiktor. - JakNo znowu ciężarówkę?
Przyszed¨em tu w gości do pana Golema, naczelnego lekarza. Zapytajcie
wartowników. Co ma z tym wspólnego jakaś ciężarówka?
- A może to nie ten? - zwNotpi¨ drugi policjant.
- Jak to nie ten? - zaprotestowa¨ policjant z niezadowolonNo minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu kajdanki ruszy¨ na Wiktora. - No, dawać ręce! -
poleci¨ rzeczowym tonem.
W tym momencie trzasnę¨y drzwi wartowni i wysoki, przeraßliwy g¨os
zawo¨a¨:
- Rozejść się!
Wiktor i policjant wzdrygnęli się. Na progu wartowni sta¨ piegowaty
żo¨nierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
- Odejść od bramy! - krzyknNo¨.
- Ej, ty, spokojniej! - powiedzia¨ policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
- Gromadzenie się przed bramNo strefy specjalnej w ilości większej od
jednego postronnego jest zabronione! Po trzykrotnym ostrzeżeniu będę
strzelać! CofnNoć się od bramy!
- Lepiej odejdßcie panowie - z zatroskaniem poradzi¨ Wiktor, lekko
popychajNoc obu policjantów. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzy¨ na
niego strapiony, odsunNo¨ jego rękę i zrobi¨ krok w kierunku żo¨nierza.
- Czyś ty ch¨opcze oszala¨? - zapyta¨. - Ten typ uprowadzi¨ ciężarówkę.
- Żadnych ciężarówek! - przeciNogle i przeraßliwie wrzasnNo¨
sympatyczny i serdeczny żo¨nierzyk. - Ostatnie ostrzeżenie! Dwaj majNo
odejść na sto metrów od bramy!
- S¨uchaj, Roch - powiedzia¨ drugi policjant. - Chodß, odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
Policjant z niezadowolonNo twarzNo, purpurowy z wściek¨ości nawet
ponownie otworzy¨ usta, ale wtedy w drzwiach pojawi¨ się gruby sierżant z
ogryzionNo kanapkNo w jednym ręku i ze szklankNo w drugiej.
- Szeregowy Dżura - zapyta¨ przeżuwajNoc. - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
Na piegowatej twarzy pod he¨mem pojawi¨o się zezwierzęcenie. Policjanci
rzucili się do motocykla, osiod¨ali go, zawrócili obok Wiktora, który
stanNo¨ w pozie regulujNocego ruch i odjechali. Purpurowy policjant coś do
niego krzyknNo¨, czego nie sposób by¨o us¨yszeć w trzeszczeniu silnika.
Odjechali o pięćdziesiNot kroków i zatrzymali się.
- Blisko - powiedzia¨ sierżant z - dezaprobatNo. - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
- Dalej! - przeraßliwym g¨osem krzyknNo¨ żo¨nierzyk wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
- Nauczyli się postronni gromadzić pod bramNo - zawiadomi¨ sierżant
żo¨nierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pe¨nij dalej s¨użbę. - Wróci¨ na
wartownię, a piegowaty żo¨nierzyk, uspokajajNoc się z wolna, kilkakrotnie
przespacerowa¨ się tam i z powrotem przed bramNo.
Odczekawszy kilka minut Wiktor zapyta¨ ostrożnie.
- Przepraszam bardzo, ale co s¨ychać z doktorem Golemem.
- Nie ma go - odburknNo¨ żo¨nierz.
- Jaka szkoda - powiedzia¨ Wiktor. - W takim razie chyba sobie pójdę...
- popatrzy¨ na mg¨ę i deszcz, w której skryli się policjanci.
- Jak to - pójdzie sobie pan? - zaniepokoi¨ się żo¨nierz.
- A co - nie można? - również niespokojnie zapyta¨ Wiktor.
- Dlaczego nie można? - odpowiedzia¨ żo¨nierz. - A co z ciężarówkNo?
Pan odejdzie, a ciężarówka? Ciężarówki należy odprowadzać od bramy.
- A co ja mam do tego? - zapyta¨ Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
- Jak to - co? Pan jNo przyprowadzi¨, pan jNo... tego... Zawsze się tak
robi, jakże inaczej?
Do diab¨a, pomyśla¨ Wiktor, co ja z nim zrobię. Z odleg¨ości stu metrów
dobiega¨ trzask silnika motocykla pracujNocego na ja¨owym biegu.
- Pan jNo naprawdę porwa¨? - zapyta¨ żo¨nierzyk z ciekawościNo.
- A tak! Policja zatrzyma¨a kierowcę, a ja jak g¨upi postanowi¨em wam
pomóc...
- Ta - aak... - wspó¨czujNoco powiedzia¨ żo¨nierz. - Naprawdę nie wiem,
co panu poradzić.
- A jeśli, powiedzmy, teraz sobie pójdę? - chytrze zapyta¨ Wiktor. -
Nie będzie pan strzelać?
- Nie wiem - uczciwie przyzna¨ żo¨nierz. - Tak jakby nie by¨o rozkazu.
Zapytać? ,
- Zapytać - przytaknNo¨ Wiktor zastanawiajNoc się, czy zdNoży uciec
poza granicę widoczności czy nie. W tej samej chwili za bramNo odezwa¨ się
klakson. Brama otwar¨a się i ze strefy powoli wytoczy¨a się pechowa
ciężarówka. Zatrzyma¨a się obok Wiktora, drzwi się uchyli¨y i Wiktor
zobaczy¨, że za kierownicNo siedzi już nie ch¨opiec, jak oczekiwa¨, lecz
¨ysy, przygarbiony mokrzak i patrzy na niego. Wiktor nie ruszy¨ się z
miejsca, wtedy mokrzak zdjNo¨ z kierownicy rękę w czarnej rękawiczce i
zapraszajNoco poklepa¨ siedzenie obok siebie. Raczyli się zniżyć, gorzko
pomyśla¨ Wiktor. Żo¨nierzyk radośnie oznajmi¨:
- No więc wszystko dobrze się skończy¨o, niech pan jedzie z Bogiem.
Wiktorowi przelecia¨a przez g¨owę myśl, że jeśli już mokrzak sam
zamierza odstawić samochód do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, s¨owem, jeśli
zamierza wdać się w konflikt z policjNo, to dobrze by¨oby się natychmiast
pożegnać i prosto przez pole dać nogę do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
- Tam na drodze czeka policja - powiedzia¨ do mokrzaka.
- Nie szkodzi, niech pan siada - odpar¨ mokrzak.
- Rzecz polega na tym, że ja ukrad¨em tę ciężarówkę, chociaż by¨a
zatrzymana.
- Wiem - cierpliwie wyjaśni¨ mokrzak. - Niech pan siada.
Okazja by¨a stracona. Wiktor uprzejmie i serdecznie pożegna¨ się z
żo¨nierzem, wdrapa¨ się na siedzenie i zatrzasnNo¨ drzwi. Ciężarówka ruszy¨a
i po minucie zobaczyli "Harleya". "Harley" sta¨ w poprzek szosy, obaj
policjanci stali obok i gestami nakazywali zjechać na pobocze. Mokrzak
zahamowa¨, zgasi¨ silnik, i wysuwajNoc się z szoferki powiedzia¨:
- Proszę zabrać motocykl, panowie zagrodziliście drogę.
- Zjechać na pobocze! - rozkaza¨ policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazać dokumenty.
- Jadę na komendę policji - powiedzia¨ mokrzak. - Być może tam sobie
porozmawiamy? Policjant nieco się stropi¨ i wymrucza¨ coś w rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czeka¨.
- Dobrze - powiedzia¨ wreszcie policjant. - Tylko ja poprowadzę
samochód, a tamten niech się przesiNodzie do motocykla.
- Proszę bardzo - zgodzi¨ się mokrzak. - Ale jeśli można, motocyklem
pojadę ja.
- Jeszcze lepiej - mruknNo¨ policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
się rozjaśni¨. - Niech pan wysiada.
Zamienili się miejscami. Policjant z¨owieszczo zezujNoc na Wiktora
zaczai się kręcić i wiercić na siedzeniu poprawiajNoc p¨aszcz, a Wiktor
zezujNoc na policjanta patrzy¨ jak mokrzak, podobny z ty¨u do wielkiej ,
chudej ma¨py, garbiNoc się jeszcze bardziej i cz¨apiNoc idzie w stronę
motocykla i usadawia się w przyczepie. Deszcz znowu lunNo¨ jak z cebra i
policjant w¨Noczy¨ wycieraczki. Kawalkada ruszy¨a.
Chcia¨bym wiedzieć, czym to wszystko się skończy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo pomyśla¨ Wiktor. NiewyraßnNo nadzieję budzi¨ zamiar mokrzaka
pojawienia się na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnę w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknę. Nie ma takiej
policji, która nie zedrze z cz¨owieka grzywny, jeżeli tylko ma okazję... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej będę musia¨ zwijać żagle. Wszystko będzie
dobrze. W ostateczności chociażby jest mi lżej na duszy... WyciNognNo¨
paczkę papierosów i poczęstowa¨ policjanta. Policjant chrzNoknNo¨ z
oburzeniem, ale papierosa wziNo¨. Zapalniczka mu się popsu¨a, więc musia¨
chrzNoknNoć po raz wtóry, kiedy Wiktor poda¨ mu ogień. W¨aściwie można go
by¨o zrozumieć, tego niem¨odego, gdzieś tak czterdziestopięcioletniego
cz¨owieka, który ciNogle jeszcze by¨ m¨odszym policjantem, prawdopodobnie
by¨ego kolaboranta, sadza¨ nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba w¨azi¨ w
dupę, zresztNo, skNod taki może się znać na cudzych dupach - która w¨aściwa,
a któjra nie... Policjant pali¨ papierosa i minę mia¨ już mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym mia¨ przy sobie flaszkę, pomyśla¨ Wiktor. Da¨bym
mu golnNoć, opowiedzia¨bym kilka irlandzkich kawa¨ów, naurNoga¨bym w¨adzy,
co to wy¨Nocznie swoich protegowanych awansuje, studentom bym naubliża¨ i
kto wie, może facet by się rozchmurzy¨.
- Ależ leje, coś niebywa¨ego - powiedzia¨ Wiktor. Policjant chrzNoknNo¨
w miarę neutralnie, bez z¨ości.
- Przecież jaki tu kiedyś by¨ klimat - ciNognNo¨ Wiktor - i w tym
momencie go olśni¨o. - A zauważy¨ pan? U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża się do miasta, od razu ulewa.
- Szkoda s¨ów - powiedzia¨ policjant. - Oni się tam w leprozorium
nießle urzNodzili.
Kontakt by¨ coraz lepszy. Porozmawiali o pogodzie - jaka kiedyś by¨a i
jaka się, do wszystkich diab¨ów, zrobi¨a. Odkopali wspólnych znajomych w
mieście. Pogadali o życiu w stolicy, o mini - spódniczkach, o trNodzie
homoseksualizmu, o importowanej brandy i o narkotykach z przemytu.
Naturalnie zgodzili się, że nie ma teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo i zaraz po wojnie. Że policjant ma pieskie życie, chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi stróże porzNodku, niezastNopione ko¨o
napędowe państwowego mechanizmu. A tymczasem znowu podwyższyli wiek
emerytalny, za to obniżyli emerytury, za zranienie przy pe¨nieniu
obowiNozków s¨użbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broń - komu w
takich warunkach chce się wy¨azić ze skóry... S¨owem powsta¨a taka sytuacja,
że gdyby jeszcze parę dobrych ¨yków to policjant powiedzia¨by "Dobra
ch¨opie, Bóg z tobNo, ja ciebie nie widzia¨em i ty mnie nie widzia¨eś".
Jednakże paru ¨yków nie by¨o, a chwila dla wręczenia stosownego banknotu nie
dojrza¨a, tak że kiedy ciężarówka podjecha¨a pod komendę, policjant znowu
sponurza¨ i sucho przykaza¨ Wiktorowi iść za sobNo i to szybko.
Mokrzak odmówi¨ udzielenia wyjaśnień dyżurnemu oficerowi i zażNoda¨,
aby niezw¨ocznie zaprowadzono ich do komendanta. Dyżurny odpowiedzia¨, że
proszę bardzo, naczelnik z pewnościNo osobiście pana przyjmie, co zaś
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, więc do
naczelnika iść nie ma po co, natomiast należy go przes¨uchać i sporzNodzić
odpowiedni protokó¨. Nie, twardo i spokojnie powiedzia¨ mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan Baniew nie będzie musia¨ odpowiadać na żadne pytania, i żadnych
protokó¨ów pan Baniew nie będzie podpisywa¨, ponieważ istniejNo w tej
sprawie okoliczności dotyczNoce wy¨Nocznie pana policmajstra. Dyżurny,
któremu by¨o dok¨adnie wszystko jedno, wzruszy¨ ramionami i poszed¨
zameldować. W czasie, kiedy meldowa¨, zjawi¨ się kierowca w roboczym
kombinezonie, który o niczym nie wiedzia¨ i by¨ na niez¨ej bani, więc z
miejsca zaczNo¨ krzyczeć o sprawiedliwości, niewinności i innych okropnych
rzeczach. Mokrzak ostrożnie zabra¨ mu fakturę, którNo szofer wymachiwa¨,
przysiad¨ na barierce i podpisa¨ papier wed¨ug wszelkich formalności. Szofer
tak się zdumia¨, że aż zamilk¨, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
Policmajster przyjNo¨ ich surowo. Na mokrzaka patrzy¨ z
niezadowoleniem, a na Wiktora stara¨ się nie patrzeć w ogóle.
- Czego panowie sobie życzNo? - zapyta¨.
- Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformowa¨ się mokrzak.
- Proszę - z przymusem powiedzia¨ policmajster po krótkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
- Panie policmajstrze - oznajmi¨ mokrzak. - Jestem upoważniony do
z¨ożenia na pańskie ręce stanowczego protestu z powodu powtórnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ¨adunków adresowanych do leprozorium.
- Tak, s¨ysza¨em o tym - stwierdzi¨ policmajster. - Kierowca by¨
pijany, i byliśmy zmuszeni zatrzymać go. Przypuszczam, że w najbliższych
dniach Wszystko się wyjaśni.
- Policja zatrzyma¨a nie kierowcę, tylko ¨adunek - oświadczy¨ mokrzak.
- Jednakże nie jest to takie istotne. Dzięki uprzejmości pana Baniewa
¨adunek zosta¨ dostarczony z niewielkim zaledwie opóßnienie i powinien pan
być zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi, ponieważ istotnie opóßnienie
¨adunku z pańskiej, panie policmajstrze, winy, mog¨oby stać się przyczynNo
poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście.
- To zabawne - powiedzia¨ policmajster. - Nie rozumiem i nie życzę
sobie rozumieć, o czym pan mówi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
s¨uchać pogróżek. Co zaś dotyczy pana Baniewa, to na tę okoliczność
istniejNo określone artyku¨y kodeksu karnego, w których takie przypadki sNo
przewidziane. - Wyraßnie unika¨ patrzenia na Wiktora.
- Widzę, że pan naprawdę nie rozumie swojej sytuacji - oznajmi¨
mokrzak. - Ale jestem upoważniony do zawiadomienia pana, że w przypadku
kolejnego zatrzymania naszych ¨adunków będzie pan mia¨ do czynienia z
genera¨em Pferdem.
Zapad¨o milczenie. Wiktor nie wiedzia¨, kto to taki genera¨ Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej by¨o dobrze znane.
- Wydaje mi się, że to jest großba - stwierdzi¨ niepewnie.
- Owszem - zgodzi¨ się mokrzak - i do tego großba więcej niż realna.
Policmajster gwa¨townie wsta¨. Wiktor i mokrzak również.
- Przyjmuję do wiadomości wszystko, co dzisiaj us¨ysza¨em - oznajmi¨
policmajster. - Pański ton pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecuję osobom, które pana upoważni¨y, że zajmę się sprawNo i jeżeli
znajdNo się winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to również
pana Baniewa.
- Panie Baniew - rzek¨ mokrzak. - Jeśli policja będzie panu robi¨a
wstręty z powodu tego incydentu, proszę niezw¨ocznie zawiadomić doktora
Golema. Do widzenia - powiedzia¨ do policmajstra.
- Wszystkiego dobrego - odpowiedzia¨ tamten.
O ósmej wieczorem Wiktor zszed¨ do restauracji i już zamierza¨ udać się
do swojego stolika, przy którym rezydowa¨o zwyk¨e towarzystwo, kiedy odwo¨a¨
go Teddy.
- Czo¨em Teddy - powiedzia¨ Wiktor opierajNoc się o ladę. - Co s¨ychać
- i w tym momencie przypomnia¨ sobie. - A! Rachunek... Czy ja wczoraj
bardzo?
- Rachunek to g¨upstwo - wymrucza¨ Teddy. - Nic poważnego, rozbi¨eś
lustro i wyrwa¨eś umywalkę. Ale czy pamiętasz policmajstra?
- A co takiego? - zdziwi¨ się Wiktor.
- No tak, wiedzia¨em, że nie zapamiętasz. Oczy mia¨eś, bracie, niczym
gotowany prosiak, nic nie kombinowa¨eś. A więc ty - wycelowa¨ w pierś
Wiktora palec wskazujNocy - zamknNo¨eś biedaka w kiblu, podpar¨eś drzwi
miot¨No i nie wypuszcza¨eś. A myśmy nie wiedzieli, kto tam siedzi, on
dopiero co przyszed¨, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy,
niech sobie posiedzi.... A potem go stamtNod wyciNognNo¨eś, zaczNo¨eś
krzyczeć, ach, biedak, jak on się uświni¨! - i wsadzi¨eś mu ¨eb do umywalki.
Umywalka urwa¨a się, a my ledwie cię odciNognęliśmy.
- Serio? - zapyta¨ Wiktor. - No, no. To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspó¨czujNoco pokiwa¨ g¨owNo.
- O, do diab¨a - powiedzia¨ Wiktor. - G¨upia historia. Chyba muszę go
przeprosić... Ale jak mi się uda¨o? Taki silny ch¨op...
- Boję się, żeby cię nie wrobili - rzek¨ Teddy. - Dziś rano ¨azi¨ tu
jeden tajniak, spisywa¨ zeznania... sześćdziesiNoty trzeci artyku¨ masz jak
w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A
może być jeszcze gorzej. Akt terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokręci¨ g¨owNo.
- Co? - zapyta¨ Wiktor.
- Podobno przychodzi¨ do ciebie burmistrz - oznajmi¨ Teddy.
- Tak.
- No i co?
- G¨upstwo. Chce, żebym napisa¨ artyku¨. Przeciwko mokrzakom.
- Aha! - powiedzia¨ Teddy i ożywi¨ się. - No, to w takim razie
rzeczywiście g¨upstwo. Napisz mu ten artyku¨ i wszystko będzie w porzNodku.
Jeśli burmistrz będzie zadowolony, policmajster nie odważy się s¨owa
pisnNoć, choćbyś go codziennie wpycha¨ do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokaza¨ ogromnNo kościstNo pięść. - Więc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji naleję ci na rachunek zak¨adu. Czystej?
- Może być czysta - odpar¨ Wiktor z zadumNo.
Wizyta burmistrza objawi¨a mu się teraz w nowym świetle. Więc oni ze
mnNo w ten sposób, pomyśla¨ Wiktor. Ta - ak... Albo się wynoś, albo rób co
ci każNo, albo cię wykończymy. Nawiasem mówiNoc, wynieść się też nie będzie
¨atwo. Akt terrorystyczny - będNo szukać i znajdNo. Jesteś, bracie,
alkoholikiem, aż przykro patrzeć. I żeby chociaż byle kogo, ale
policmajstra. MówiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane ca¨kiem nießle. Nie
pamięta¨ nic oprócz zalanych wodNo kafelków na pod¨odze, ale bardzo dobrze
wyobraża¨ sobie tę scenę. Tak, kochany mój Wiktorze Baniew, mój ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko ¨azienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszed¨ twój czas i pora, że tak
powiem, się sprzedać... Roc-Tusow, cz¨owiek doświadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawać należy się ¨atwo i drogo - im uczciwsze jest twoje
pióro, tym drożej za nie zap¨acNo dzierżNocy w¨adzę, więc nawet sprzedajNoc
się przynosisz straty przeciwnikowi i należy starać się, aby straty te by¨y
maksymalne... Wychyli¨ kieliszek czystej, nie czujNoc najmniejszej
satysfakcji.
- Dobra, Teddy - powiedzia¨. - Dziękuję. Daj rachunek. Dużo tam tego?
- Twoja kieszeń wytrzyma - uśmiechnNo¨ się Teddy. WyjNo¨ z kasy kartkę.
- Należy się od ciebie: za lustro w toalecie - siedemdziesiNot siedem, za
umywalkę, porcelanowNo, dużNo - sześćdziesiNot cztery, razem, jak sam
rozumiesz, sto czterdzieści jeden. A lampę zapisaliśmy na tamtNo awanturę.
Jednego tylko nie rozumiem - ciNognNo¨, patrzNoc, jak Wiktor odlicza
pieniNodze - czym to lustro rozbi¨eś? Wielka tafla gruba na dwa palce.
G¨owNo w nie t¨uk¨eś, czy co?
- CzyjNo? - ponuro zapyta¨ Wiktor.
- Dobra, nie przejmuj się - rzek¨ Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artyku¨, zrehabilitujesz się, jeszcze honorarium pod¨apiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
- Nie trzeba, póßniej... Przyjdę, jak zjem kolację - odpar¨ Wiktor i
poszed¨ na swoje miejsce.
W restauracji wszystko by¨o jak zwykle - pó¨mrok, zapachy, dßwięk
naczyń w kuchni; m¨ody mężczyzna z teczkNo i swoim nieod¨Nocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej; zgarbiony doktor R. Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy się w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
- Minogi - rzuci¨ Wiktor. - Butelkę piwa. I jakieś mięso.
- No i doigra¨ się pan - powiedzia¨ Pawor z wyrzutem. - Mówi¨em, żeby
pan przesta¨ pić. .
- Kiedy mi pan to mówi¨? Bo jakoś nie pamiętam.
- A czego się doigra¨eś? - zainteresowa¨ się doktor R. Kwadryga. -
Nareszcie zamordowa¨eś kogoś?
- A ty nic nie pamiętasz? - zapyta¨ Wiktor.
- Pytasz o wczoraj?
- Tak, o wczoraj... Spi¨em się jak pszczo¨a - wyjaśni¨ Wiktor Golemowi
- zapędzi¨em pana policmajstra do klozetu...
- A - a - a! - stwierdzi¨ R. Kwadryga. - To wszystko k¨amstwo. Tak
w¨aśnie powiedzia¨em śledczemu. Dziś rano przyszed¨ do mnie śledczy.
Rozumiecie panowie, straszliwa zgaga, g¨owa pęka, siedzę, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia się ten wa¨ i zaczyna wrabiać cz¨owieka, fastrygować
przestępstwo...
- Jak pan powiedzia¨? - zapyta¨ Golem. - Fastrygować?
- No tak, fastrygować - oznajmi¨ R. Kwadryga przek¨uwajNoc wyobrażonNo
ig¨No wyobrażony materia¨. - Tylko nie spodnie, a przestępstwo...
Powiedzia¨em mu wprost: wszystko lipa, wczoraj ca¨y wieczór przesiedzia¨em w
restauracji, by¨o cicho, przyzwoicie jak zawsze, żadnych skandali, jednym
s¨owem okropna nuda... Będzie dobrze - pociesza¨ Wiktora. - Nie przejmuj
się... A dlaczego to zrobi¨eś? Nie lubisz go?
- Może nie mówmy już o tym - zaproponowa¨ Wiktor.
- To o czym mamy mówić? - zapyta¨ urażony R. Kwadryga. - Ci dwaj bez
przerwy się spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz na
sto lat wydarzy¨o się coś ciekawego - to od razu - nie mówmy.
Wiktor odgryz¨ po¨owę minogi, zjad¨ jNo, odpi¨ ¨yk piwa i zapyta¨:
- Kto to jest genera¨ Pferd?
- Koń - odpowiedzia¨ R. Kwadryga. - Koń. Der Pferd. Albo das.
- A jednak - rzek¨ Wiktor - czy któryś z panów zna takiego genera¨a?
- Kiedy s¨uży¨em w wojsku - powiedzia¨ doktor R. Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodzi¨ jego ekscelencja genera¨ od infanterii Arschmann.
- No i co z tego? - zapyta¨ Wiktor.
- Arsch po niemiecku dupa - oznajmi¨ milczNocy do tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
- A gdzie pan us¨ysza¨ o generale Pferdzie? - zapyta¨ Pawor.
- W gabinecie policmajstra - odpar¨ Wiktor.
- No i co dalej?
- Nic. Więc nikt nie wie? I bardzo dobrze. Ja tylko tak sobie
zapyta¨em.
- A feldfebel nazywa¨ się Buttock - oznajmi¨ R. Kwadryga. - Feldfebel
Buttock.
- Angielski też pan zna? - zapyta¨ Golem.
- Lepiej napijmy się - zaproponowa¨ Wiktor. - Kelner, butelkę koniaku!
- Po co butelkę? - zapyta¨ Pawor.
- Żeby starczy¨o dla wszystkich.
- Znowu wywo¨a pan jakiś skandal.
- Niech pan przestanie, Pawor - powiedzia¨ Wiktor. - Abstynent się
znalaz¨.
- Nie jestem abstynentem - zaprotestowa¨ Pawor. - Lubię wypić i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby wypić, jak zresztNo przysta¨o na prawdziwego
mężczyznę. Ale nie rozumiem, po co się upijać. A już zupe¨nie nie rozumiem,
po co upijać się co wieczór.
- On tu znowu jest - oznajmi¨ z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNoży¨?
- Nie będziemy się upijać - odpar¨ Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi w tej chwili po¨owa narodu. Druga po¨owa
upija się, no i Bóg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
- I na tym w¨aśnie wszystko polega - stwierdzi¨ Pawor. - Kiedy kraj
tonie w wódzie, i to nie tylko kraj, ale ca¨y świat, każdy przyzwoity
cz¨owiek powinien zachować zdrowy rozsNodek.
- Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapyta¨ Golem.
- W każdym razie za kulturalnych.
- Moim zdaniem - rzek¨ Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie więcej
powodów, żeby się upijać niż niekulturalni.
- Możliwe - zgodzi¨ się Pawor. - Jednakże cz¨owiek kulturalny jest
obowiNozany trzymać się w ryzach. Kultura zobowiNozuje... My tu na przyk¨ad
siedzimy każdego wieczora, rozmawiamy, pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z
nas przez ca¨y ten czas powiedzia¨ coś jeżeli nawet nie mNodrego, to
chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wy¨Nocznie żarty i śmiechy.
- A po co - serio? - zapyta¨ Golem.
- A po to, że wszystko leci w przepaść, a my się śmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
- No dobrze, Pawor - stwierdzi¨ ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś
serio. Może nie być mNodre, ale chociażby na serio.
- Nie życzę sobie niczego na serio - zakomunikowa¨ R. Kwadryga. -
Pijawki. Sępy. Tfu!
- Cicho - powiedzia¨ mu Wiktor. - Śpij jak ci dobrze... S¨usznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym. Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaści.
- Znowu pan żartuje? - zapyta¨ Pawor z goryczNo.
- Nie - odpar¨ Wiktor. - S¨owo honoru, nie żartuję. Być może jestem
ironiczny. Ale to dlatego, że przez ca¨e swoje życie s¨ucham gadania o
przepaściach. Wszyscy powtarzajNo, że ludzkość stoi nad przepaściNo, ale
udowodnić tego nikt nie potrafi. A kiedy przychodzi do konkretów, okazuje
się, że ten ca¨y filozoficzny pesymizm jest wynikiem k¨opotów rodzinnych,
lub braku środków finansowych...
- Nie - powiedzia¨ Pawor. - Nie... Ludzkość stoi nad przepaściNo,
ponieważ ludzkość zbankrutowa¨a.
- Brak środków finansowych - wymamrota¨ Golem.
Pawor zignorowa¨ go. Pochyli¨ g¨owę i mówi¨ patrzNoc spode ¨ba
zwracajNoc się wy¨Nocznie do Wiktora.
- Ludzkość zbankrutowa¨a biologicznie - wskaßnik urodzeń jest coraz
niższy, wzrasta częstotliwość raka, niedorozwój, nerwice, ludzie stajNo się
narkomanami. Po¨ykajNo setki hektolitrów alkoholu, nikotyny, po prostu
narkotyków, poczNowszy od haszyszu i kokainy, a skończywszy na LSD. Po
prostu degenerujemy się. NaturalnNo przyrodę zniszczyliśmy, a sztuczna
zniszczy nas. Dalej. Zbankrutowaliśmy ideologicznie - roztrzNosaliśmy
wszystkie systemy filozoficzne, i wszystkie zdyskredytowaliśmy,
wypróbowaliśmy wszystkie możliwe rodzaje moralności i etyki, ale
pozostaliśmy tak samo amoralnymi bydlakami jak troglodyci. Ale
najstraszniejsze jest to, że ca¨a ta szara ludzka masa w naszych czasach
jest równie ¨ajdacka, jak zawsze by¨a. Nieustannie pragnie i domaga się
bogów, wodzów i porzNodku, i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogów, wodzów
i porzNodek, jest niezadowolona, ponieważ tak naprawdę niczego jej nie
trzeba ani bogów, ani porzNodku, tylko chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spętana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzień koperty z
wyp¨atNo, ale ta konieczność jest jej wstrętna, więc ucieka od niej każdego
wieczora w alkohol i narkotyki. ZresztNo diabli z niNo, z tNo kupNo
gnijNocego gówna, które cuchnie już dziewięć tysięcy lat i do niczego innego
się nie nadaje - może tylko śmierdzieć i cuchnNoć. Straszne jest co innego -
rozk¨ad ogarnia i nas, ludzi z dużej litery, prawdziwe osobowości. Widzimy
ten rozk¨ad i wydaje się nam, że nas on nie dotyczy, ale przecież i nas
zatruwa beznadziejnościNo, os¨abia naszNo wolę, powoli wch¨ania... A do tego
nowe przekleństwo - demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite, wszyscy
ludzie sNo braćmi, wszyscy ulepieni z tej samej gliny... Nieustannie
utożsamiamy się z mot¨ochem, i mamy do siebie pretensję, jeśli przypadkiem
odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumieć i wyciNognNoć wnioski - pora się ratować.
- Pora się napić - oznajmi¨ Wiktor. Już ża¨owa¨, że zgodzi¨ się na
poważnNo rozmowę z inspektorem sanitarnym. Na Pawora nieprzyjemnie by¨o
patrzeć. Za bardzo się gorNoczkowa¨, zaczNo¨ nawet zezować. Wypad¨ z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaści mówi¨ straszliwe bana¨y. Aż prosi¨o się,
żeby mu powiedzieć - niech się pan przestanie kompromitować, Pawor, lepiej
niech pan się ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie.
- To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapyta¨ Pawor.
- Mogę jeszcze dać panu radę. Więcej ironii, Pawor. Niech się pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic pan nie może zrobić. A nawet gdyby pan móg¨, to
nie wiedzia¨by pan co mianowicie.
Power uśmiechnNo¨ się ironicznie.
- A w¨aśnie, że akurat wiem - powiedzia¨.
- No?
- Jest tylko jeden sposób, żeby powstrzymać rozk¨ad.
- Wiemy, wiemy - lekkomyślnie powiedzia¨ Wiktor - w¨ożyć wszystkim
idiotom z¨ote koszule i kazać im maszerować. Ca¨a Europa pod stopami. To już
by¨o.
- Nie - powiedzia¨ Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno -
zlikwidować masę.
- Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedzia¨ Wiktor.
- Zlikwidować dziewięćdziesiNot procent ludności - ciNognNo¨ Pawor. -
Być może nawet dziewięćdziesiNot pięć. Masy wype¨ni¨y swoje przeznaczenie -
zrodzi¨y kwiat ludzkości, twórców cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgni¨a
bulwa kartofla, która da¨a życie roślinie. A kiedy trup zaczyna gnić, to
znaczy, że pora go pogrzebać.
- O Boże - powiedzia¨ Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może k¨opoty rodzinne?
- Niech pan nie udaje g¨upiego - powiedzia¨ Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowić się nad sprawami, o których panu świetnie wiadomo? Z jakiego
powodu ulegajNo degeneracji najwspanialsze idee? Z powodu tępoty mas. Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne obrzydliwości? Z powodu tępoty mas,
które wybierajNo rzNody godne siebie. Z jakiego powodu Z¨oty Wiek jest
równie odleg¨y jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu mas. W
zasadzie Hitler mia¨ s¨uszność, podświadomNo s¨uszność, czu¨, że na świecie
jest wielu zbytecznych. Ale by¨ z krwi i kości mot¨ochu, więc wszystko
zepsu¨. G¨upie by¨o likwidowanie wed¨ug przynależności rasowej. A poza tym
nie mia¨ w dyspozycji odpowiednich środków masowej zag¨ady.
- A wed¨ug jakich cech pan zamierza przeprowadzić selekcję? - zapyta¨
Wiktor.
- Wed¨ug nijakości - odpar¨ Pawor. - Jeśli cz¨owiek jest przeciętny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidować.
- A kto będzie decydować, czy cz¨owiek jest przeciętny, czy nie?
- Niech pan się nie martwi, to sNo szczegó¨y. Ja panu formu¨uję zasadę,
a kto, co i jak - to sNo szczegó¨y.
- A po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapyta¨ Wiktor, którego Pawor
znudzi¨.
- To znaczy?
- Na diab¨a panu ten proces? Rozmienia się pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak kończycie, wy, nadludzie. Zamierzacie przebudować świat, nie zgadzacie
się na mniej niż trzy miliardy trupów, a tymczasem albo martwicie się o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom za¨atwiać ich ciemne sprawy.
- Może jednak trochę ostrożniej na zakrętach - powiedzia¨ Pawor. Widać
by¨o, że jest straszliwie wściek¨y. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
- Ale przynajmniej nie organizuję dętych procesów politycznych i nie
zamierzam przebudować świata.
- Tak - oznajmi¨ Pawor. - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan to przecież zaledwie bohema, czyli krótko mówiNoc, ¨ajdak, tani
opozycjonista, wichrzyciel i gówno. Sam pan nie wie czego chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od pana. DogadzajNoc gustom ¨ajdaków podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo, co to rusza z posad świat, a
nie po prostu obrzydliwym wierszokletNo z tych, co to piszNo na ścianach
publicznych szaletów.
- To prawda - zgodzi¨ się Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedzia¨ pan
tego wcześniej. Musia¨em pana obrazić, żeby to us¨yszeć. No i wynika z tego,
że jest pan nikczemnym typkiem, Pawor. Jednym z wielu. I jeśli będNo
likwidować, to pana też zlikwidujNo. Na podstawie przeciętności.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyśla¨. Pawor jest odrażajNocy. Co
za uśmieszek! Co mu się dzisiaj sta¨o? Kwadrygaśpi, co mu tam k¨ótnie, masy
i ca¨a ta filozofia... A Golem rozwali¨ się w fotelu niczym w teatrze,
kieliszek w palcach, ręka za oparciem, czeka, kto mu przy¨oży. Jakoś Pawor
trochę za d¨ugo milczy. Argumentów szuka, czy co?
- No dobrze - rzek¨ w końcu Pawor. - Porozmawialiśmy i wystarczy.
Uśmieszek znik¨ mu z twarzy, i oczy mia¨ znowu jak sturmbahnfuhrer.
Rzuci¨ banknot na stó¨, dopi¨ koniak i odszed¨ bez pożegnania. Wiktor poczu¨
przyjemne rozczarowanie.
- Jednak jak na pisarza fatalnie zna się pan na ludziach - oznajmi¨
Golem.
- To nie moja rzecz - lekko powiedzia¨ Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo się psychologowie i departament bezpieczeństwa. Moja rzecz, to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwościNo artysty... A w zwiNozku z
czym pan to powiedzia¨? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokać"?
- Uprzedza¨em - niech pan nie zaczepia Pawora.
- Co u diab¨a? - zaprotestowa¨ Wiktor - po pierwsze, wcale go nie
zaczepia¨em, tylko on mnie zaczepi¨. A po drugie to świnia. Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, który chce pana przymknNoć?
- Domyślam się.
- I nie jest pan zaniepokojony?
- Nie. MajNo za krótkie ręce. To znaczy burmistrz ma za krótkie ręce. I
sNod.
- A Pawor?
- A Pawor ma ręce d¨ugie - powiedzia¨ Golem. - I dlatego niech pan
przestanie przy nim brzdNokać. Widzi pan przecież, że ja przy nim nie
brzdNokam.
- Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNo¨ Wiktor.
- Czasami brzdNokam przy panu. Mam do pana s¨abość. Proszę mi nalać
koniaku.
- Z przyjemnościNo - Wiktor nala¨. - Może obudzimy Kwadrygę? Co on
sobie myśli, nawet nie broni¨ mnie przed Faworem.
- Nie, nie trzeba go budzić. Lepiej porozmawiajmy. Po co pan się w to
miesza? Kto pana prosi¨ o porywanie ciężarówki?
- Tak mi się spodoba¨o - oznajmi¨ Wiktor - To świństwo, żeby aresztować
ksiNożki. A oprócz tego zdenerwowa¨ mnie burmistrz. To by¨ zamach na mojNo
wolność. Zawsze, kiedy ktoś próbuje dokonać zamachu na mojNo wolność,
zmieniam się w chuligana... A nawiasem mówiNoc, Golem, czy genera¨ Pferd
wstawi się za mnNo u burmistrza?
- Genera¨ Pferd kicha na pana razem z burmistrzem - odpar¨ Golem. - Ma
większe zmartwienia.
- No to proszę mu powiedzieć, żeby się za mnNo wstawi¨. Bo inaczej
napiszę pogromowy artyku¨ przeciwko waszemu leprozorium: o tym jak
wykorzystujecie krew chrześcijańskich niemowlNot w celu leczenia
okularniczej choroby. Myśli pan, że nie wiem, po co mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
Okryję was hańbNo przed ca¨ym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod maskNo
lekarza. - Wiktor stuknNo¨ się z Goleniem i wypi¨. - Bez żartów, mówię
poważnie. Burmistrz zmusza mnie do napisania takiego artyku¨u. Pan,
oczywiście, również o tym wie.
- Nie - stwierdzi¨ Golem. - Ale to nieważne.
- Jak widzę, dla pana wszystko jest nieważne - powiedzia¨ Wiktor. -
Ca¨e miasto jest przeciwko panu - nieważne. ChcNo pana oddać pod sNod -
nieważne. Inspektora sanitarnego Pawora irytuje pańskie zachowanie -
nieważne. A może genera¨ Pferd to pseudonim pana Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotężny genera¨ wie, że pan jest komunistNo?
- A dlaczego irytuje się pisarz Baniew? - spokojnie zapyta¨ Golem. -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy się oglNoda.
- Teddy to nasz cz¨owiek - wyjaśni¨ Wiktor. - On zresztNo też jest
zirytowany - myszy mu żyć nie dajNo. - Wiktor zmarszczy¨ brwi i zapali¨
papierosa. - Chwileczkę, o co mnie pan pyta¨?... A, tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpuści¨ mnie pan do leprozorium. A ja przecież zachowa¨em
się bardzo szlachetnie. Powiedzmy nawet, że g¨upio, ale każdy szlachetny
uczynek jest g¨upi. A jeszcze przed tym nios¨em mokrzaka na plecach.
- I bi¨ się pan w jego obronie - doda¨ Golem.
- O w¨aśnie. Bi¨em się.
- Z faszystami - powiedzia¨ Golem.
- W¨aśnie z faszystami.
- A przepustkę pan ma? - zapyta¨ Golem.
- Przepustkę... Pawora też nie wpuszczacie i on na moich oczach
przemieni¨ się w demofoba.
- Tak, Faworowi tu się nie wiedzie - przytaknNo¨ Golem. - W¨aściwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie pope¨niać g¨upstwa. Zdaje się, że już zaczyna.
Doktor R. Kwadryga podniós¨ rozkud¨anNo g¨owę i rzek¨:
- Mocno. Wejdę tam, a potem się zobaczy. Dach wybiję - Jego g¨owa znowu
ze stukiem upad¨a na stó¨.
- Między nami, Golem - zapyta¨ Wiktor zniżajNoc g¨os. - To prawda, że
jest pan komunistNo?
- O ile pamiętam, partia komunistyczna jest u nas zakazana - zauważy¨
Golem.
- O Boże - powiedzia¨ Wiktor. - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partię pytam, tylko o pana...
- Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmi¨ Golem.
- ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdzi¨ Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma pan gdzieś. Ale jeżeli to
dojdzie do genera¨a Pferda...
- Ale my mu przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNo¨ Golem. -
Po co genera¨owi zawracać g¨owę drobiazgami? Genera¨ wie, że jest
leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki - no i wystarczy.
- Dziwny genera¨ - rzek¨ z zadumNo Wiktor. - Genera¨ od leprozorium. A
nawiasem mówiNoc, z powodu mokrzaków już nied¨ugo czekajNo go spore
nieprzyjemności, Czuję to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym mieście
mokrzaki sta¨y się po prostu pępkiem świata.
- Gdyby tylko w mieście - powiedzia¨ Golem.
- A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje się, nie
sNo zaraßliwi.
- Niech pan nie będzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraßliwi nie sNo tak zwyczajnie.
- To znaczy?
- To znaczy, że na przyk¨ad Teddy nie może się od nich zarazić. I
burmistrz nie może, nie mówiNoc już o policmajstrze. A ktoś inny - może.
- Na przyk¨ad pan.
- Ja też nie mogę. Już.
- A ja?
- Nie wiem. ZresztNo, to tylko moja hipoteza. Niech pan nie zwraca
uwagi.
- Nie zwracam - smutnie powiedzia¨ Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwyk¨ego?
- Co jest w nich niezwyk¨ego - powtórzy¨ Golem. - Sam pan móg¨
zauważyć, że wszyscy ludzie dzielNo się na trzy wielkie grupy. Dok¨adniej,
na dwie duże i jednNo ma¨No.... SNo ludzie, którzy nie mogNo żyć bez
przesz¨ości, cali sNo w przesz¨ości mniej lub bardziej odleg¨ej. ŻyjNo
tradycjNo, obyczajem, przykazaniami, czerpiNo z przesz¨ości radość i
przyk¨ad. Powiedzmy jak pan prezydent. Co by on poczNo¨, gdybyśmy nie mieli
naszej wielkiej przesz¨ości? Do czego by się odwo¨ywa¨ i w ogóle skNod by
się wziNo¨? Następnie sNo ludzie, którzy żyjNo teraßniejszościNo, i nawet
s¨yszeć nie chcNo ani o przesz¨ości ani o przysz¨ości, i nic ich nie
obchodzi ani przesz¨ość, ani przysz¨ość. Jak na przyk¨ad pan. Wszystkie
wyobrażenia o przesz¨ości zepsu¨ panu prezydent, w jakNokolwiek przesz¨ość
by pan zajrza¨, zawsze zobaczy pan wy¨Nocznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi
o przysz¨ość, to nie ma pan o niej zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
się pan mieć... No i wreszcie sNo ludzie, którzy żyjNo przysz¨ościNo. Po
przesz¨ości nie oczekujNo, i zupe¨nie s¨usznie, niczego dobrego, a
teraßniejszość to dla nich wy¨Nocznie materia¨, z którego budujNo
przysz¨ość, surowiec. .. ZresztNo tak naprawdę, oni już żyjNo w
przysz¨ości... na wysepkach przysz¨ości, które powstajNo doko¨a nich w
czasie teraßniejszym... - Golem uśmiechajNoc się jakoś dziwnie, wzniós¨ oczy
do sufitu. - Oni sNo mNodrzy - powiedzia¨ z czu¨ościNo. - SNo diabelnie
mNodrzy w odróżnieniu od większości ludzi. Wszyscy co do jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnień w
ogóle nie majNo.
- Zwyczajne pragnienia - to na przyk¨ad kobiety...
- W pewnym sensie - tak...
- Wódka, igrzyska?
- Bez wNotpienia.
- Straszna choroba - stwierdzi¨ Wiktor - ja nie chcę... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic nie rozumiem. No, to że mNodrych ludzi wsadza się za
druty kolczaste - to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich się wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
- A może to nie oni siedzNo za drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
uśmiechnNo¨ się.
- Chwileczkę - powiedzia¨. - To jeszcze nie wszystko, czego nie
rozumiem. Co tu na przyk¨ad robi Pawor? Mnie się nie wpuszcza - zgoda,
jestem cz¨owiekiem postronnym. Ale przecież ktoś musi sprawdzić stan
bielizny pościelowej i wychodków? Może macie tam antysanitarne warunki?
- A jeżeli interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzy¨ na Golema.
- Znowu pan żartuje? - zapyta¨.
- Znowu nie - odpowiedzia¨ Golem.
- Więc kto to jest wed¨ug pana - szpieg?
- Szpieg to zbyt ogólnikowe pojęcie - zaprotestowa¨ Golem.
- Chwileczkę - rzek¨ Wiktor. - Proszę mówić wprost. Kto otoczy¨
leprozorium drutem i postawi¨ żo¨nierzy.
- Och, ten drut kolczasty - westchnNo¨ Golem. - Ile ubrań na nim
porwano, a żo¨nierze bez przerwy chorujNo na biegunkę. Wie pan, jakie jest
najlepsze lekarstwo na biegunkę? Tytoń z portweinem, a raczej portwein z
tytoniem.
- Dobra - powiedzia¨ Wiktor. - To znaczy genera¨ Pferd. Aha... -
powiedzia¨ - i ten m¨ody cz¨owiek z teczkNo... A więc to tak! To znaczy, że
to jest normalny wojskowy instytut naukowy. Jasne... A Pawor, znaczy się,
nie jest wojskowym. Z innego, znaczy się, resortu. Albo być może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
- Niech Bóg broni! - zaprotestowa¨ Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowa¨o!
- Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
- Myślę, że tak - stwierdzi¨ Golem.
- A ten facet wie, kim jest Pawor?
- Myślę, że nie - stwierdzi¨ Golem.
- Pan mu nic nie powiedzia¨?
- A co mnie to obchodzi?
- I genera¨owi też pan nie powiedzia¨?
- Nawet mi do g¨owy nie przysz¨o.
- To niesprawiedliwe - oznajmi¨ Wiktor. - Trzeba powiedzieć.
- Niech pan pos¨ucha, Wiktor - powiedzia¨ Golem. - Tylko dlatego
pozwoli¨em panu gadać na ten temat, żeby pan się przestraszy¨ i przesta¨
pchać palce w cudze drzwi. Nie jest to do niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony, mogNo pana uciszyć i to tak, że nawet nie zdNoży się pan
zdziwić.
- Mnie akurat jest ¨atwo wystraszyć - rzek¨ Wiktor z westchnieniem. -
Jestem wystraszony od dziecka. Ale pomimo wszystko nie mogę zrozumieć -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzaków?
- Jacy - oni? - zmęczonym g¨osem zapyta¨ z wyrzutem Golem.
- Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
- Boże - odpar¨ Golem. - No, czego w naszych czasach mogNo chcieć
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za to ja nie rozumiem, czego
pan od nich chce. Po co pan się wtrNoca w to wszystko? Ma¨o panu w¨asnych
k¨opotów? Ma¨o panu prezydenta?
- Dużo - odpowiedzia¨ Wiktor. - PotNod.
- No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weßmie ze sobNo ryzę
papieru... Mogę panu podarować maszynę do pisania, chce pan?
- Ja piszę starym systemem - odrzek¨ Wiktor. - Jak Hemingway.
- No i świetnie. Podaruję panu ogryzek o¨ówka. Proszę pracować, kochać
Dianę. Może jeszcze dać panu fabu¨ę? Może pan się już wypisa¨?
- Fabu¨y rodzNo się z tematu - dostojnie oznajmi¨ Wiktor. - A ja
studiuję życie.
- Proszę bardzo - powiedzia¨ Golem. - Niech pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech się pan nie wtrNoca do procesów.
- To niemożliwe - oświadczy¨ Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony sposób
wp¨ywa na obraz eksperymentu. Czyżby pan zapomnia¨ o prawach fizyki?
Przecież my obserwujemy nie świat jako taki, tylko świat plus wp¨yw
obserwatora.
- Już raz dosta¨ pan kastetem po g¨owie, a następnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzelić.
- No - powiedzia¨ Wiktor. - Po pierwsze, być może wcale nie kastetem,
tylko ceg¨No. A po drugie - czy ma¨o jest miejsc, w których można dostać po
g¨owie? W każdej chwili mogNo mnie wrobić, więc co - mam nie wychodzić z
pokoju?
Goleni przygryz¨ dolnNo wargę. Mia¨ żó¨te, końskie zęby.
- Niech pan pos¨ucha, przyrzNodzie - oznajmi¨. - WtrNoci¨ się pan wtedy
w eksperyment najzupe¨niej przypadkowo - i z miejsca dosta¨ pan po g¨owie.
Jeśli teraz wtrNoci się pan świadomie...
- Nie wtrNoca¨em się w żaden eksperyment - zaprzeczy¨ Wiktor. - Szed¨em
sobie spokojnie do Loli i nagle widzę...
- Idiota - stwierdzi¨ Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba by¨o przejść
na drugNo stronę, wymóżdżona gapo!
- Dlaczego ni stNod ni zowNod mia¨bym przechodzić na drugNo stronę?
- A dlatego, że jeden pański dobry znajomy zajmowa¨ się akurat
wype¨nianiem swoich bezpośrednich obowiNozków, a pan tam wlaz¨ jak baran.
Wiktor wyprostowa¨ się.
- Jaki znowu mój dobry znajomy? Tam nie by¨o ani jednego znajomego.
- Znajomy znalaz¨ się z ty¨u, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
Wiktor jednym haustem dopi¨ swój koniak. Ze zdumiewajNocNo
wyrazistościNo przypomnia¨ sobie - Pawor, z czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkę i kastet ze stukiem spada na pod¨ogę - ciężki,
matowy, poręczny.
- Wykluczone - zaprotestowa¨ Wiktor i odkaszlnNol. - Zawracanie g¨owy.
Pawor nie móg¨...
- Nie wymienia¨em żadnych nazwisk - zastrzeg¨ się Golem. Wiktor po¨oży¨
ręce na stole i popatrzy¨ na swoje zaciśnięte pięści.
- Co majNo z tym wspólnego jego bezpośrednie obowiNozki? - zapyta¨.
- Najwidoczniej komuś potrzebny by¨ żywy mokrzak. Kidnaping.
- A ja w tym przeszkodzi¨em?
- Próbowa¨ pan przeszkodzić.
- To znaczy, że oni go jednak porwali?
- I wywießli. Może pan dziękować Bogu, że nie zabrali i pana - w celu
uniknięcia przecieków informacji. Ich przecież nie interesujNo losy
literatury.
- To znaczy, że Pawor... - wolno powiedzia¨ Wiktor.
- Żadnych nazwisk - surowo przypomnia¨ Golem.
- Sukinsyn - stwierdzi¨ Wiktor. - Dobra, jeszcze zobaczymy... A po co
by¨ im potrzebny mokrzak?
- Jak to - po co? Informacja... SkNod wziNoć informację? Sam pan wie -
druty kolczaste, żo¨nierze, genera¨ Pferd...
- To znaczy, że teraz go przes¨uchujNo? - zapyta¨ Wiktor. Golem d¨ugo
milcza¨. Potem rzek¨:
- On nie żyje.
- Zat¨ukli go?
- Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilk¨. - To ba¨wany. Nie pozwalali mu
czytać, więc umar¨ z g¨odu.
Wiktor szybko popatrzy¨ na niego. Golem uśmiecha¨ się smutnie. Albo
p¨aka¨. Wiktor poczu¨ nag¨e przerażenie i ża¨ość, duszNocNo ża¨ość.
Przygas¨o świat¨o stojNocej lampy. By¨o to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrak¨o powietrza i z trudem rozlußni¨ węze¨ krawata. Boże mój, pomyśla¨,
jakaż to kanalia, co za szubrawiec, bandyta, zimny morderca.. a po tym
wszystkim, po godzinie, umy¨ ręce, uperfumowa¨ się, wstępnie obliczy¨, ile
będzie warta wdzięczność zwierzchników, siedzia¨ obok, pi¨ ze mnNo jak z
kolegNo, ¨ajdak, ¨ga¨, śmia¨ się ze mnie w ku¨ak, szydzi¨, a kiedy się
odwraca¨em, sam do siebie puszcza¨ oko, potem zaś wspó¨czujNoco pyta¨ jak
tam moja g¨owa... Niby przez czarnNo mg¨ę Wiktor widzia¨, jak doktor R.
Kwadryga powoli podniós¨ g¨owę, rozciNoga¨ w bezg¨ośnym krzyku spierzch¨e
wargi i zaczNo¨ konwulsyjnie macać drżNocymi rękami po obrusie jak ślepy.
Oczy mia¨ jak ślepiec, kiedy potrzNosa¨ g¨owNo i wciNoż krzycza¨, i
krzycza¨, a Wiktor nic nie s¨ysza¨... Dobrze mi tak, sam jestem gówno,
nikomu niepotrzebny, ma¨y cz¨owiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc przy
tym za ręce, nie pozwalać mi się obetrzeć, na jakiego diab¨a jestem komuś
potrzebny, trzeba by¨o bić jeszcze mocniej, żebym już nie wsta¨. a ja jak
przez sen, pięści z waty, i Boże mój, po jakiego diab¨a ja w ogóle żyję, po
jakiego diab¨a żyjNo wszyscy, przecież to takie proste, podejść z ty¨u i
rNobnNoć w g¨owę żelazem, i nic się nie zmieni, nic na świecie się nie
zmieni, tysiNoc kilometrów stNod, w tej samej sekundzie, urodzi¨ się taki
sam szubrawiec... T¨usta twarz Golema obrzmia¨a jeszcze bardziej i
poczerwienia¨a do ciemnej szczeciny, oczy mu zap¨onę¨y. Leża¨ nieruchomo w
fotelu jak buk¨ak ze zje¨cza¨No oliwNo, porusza¨y się tylko palce, kiedy
powoli bra¨ kieliszek za kieliszkiem, bezdßwięcznie od¨amywa¨ nóżkę,
wypuszcza¨ i znowu bra¨, znowu ¨ama¨ i wypuszcza¨... Nikogo nie kocham, nie
mogę pokochać Diany, ma¨o z kim sypiam, spać wszyscy umiejNo, ale czy można
kochać kobietę, która ciebie nie kocha, a kobieta nie może kochać, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko się kręci w przeklętym, nieludzkim kole, tak
jak kręci się żmija, jak goni za swoim w¨asnym ogonem, jak zwierzęta
kopulujNo i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzęta nie wymyślajNo s¨ów i
nie uk¨adajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i uciekajNo od siebie... A
Teddy p¨aka¨ oparty ¨okciami o ladę baru, opar¨ kościsty podbródek na
kościstych pięściach, jego ¨ysa g¨owa szafranowe lśni¨a pod lampNo, a po
zapadniętych policzkach nieustannie p¨ynę¨y ¨zy i też lśni¨y pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem gównem, a nie pisarzem, jaki ze mnie u diab¨a
pisarz, jeśli nienawidzę pisania, jeśli pisanie to dla mnie męka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajęcie, coś w rodzaju bolesnego fizjologicznego wypróżnienia,
coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzę,
strach pomyśleć, że będę musia¨ to robić przez ca¨e życie, że już jestem
skazany, że teraz już mnie nie zwolniNo, tylko wciNoż będNo się domagać -
daj, daj i ja będę dawać, ale teraz nie mogę, nawet myśleć o tym nie mogę,
bo zwymiotuję. .. Bol-Kunac sta¨ za plecami R. Kwadrygi i patrzy¨ na
zegarek, smuk¨y, mokry, z mokrNo, świeżNo twarzNo o przepięknych ciemnych
oczach i wia¨o od niego, rozrywajNoc gęstNo gorNocNo duchotę, rześkim
zapachem - zapachem trawy i ßródlanej wody, zapachem lilii, s¨ońca i koników
polnych nad jeziorem... I świat powróci¨. Tylko jakieś niejasne wspomnienie,
albo odczucie, czy może wspomnienie odczucia znika¨o za zakrętem - czyjś
rozpaczliwy, zamilk¨y nagle krzyk, niepojęty zgrzyt, brzęk, chrzęst szk¨a...
Wiktor obliza¨ wargi i sięgnNo¨ po butelkę. Doktor R. Kwadryga leżNoc
g¨owNo na obrusie chrypia¨ i mamrota¨: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..." Zatroskany Golem zmiata¨ ze sto¨u kawa¨ki szk¨a. Bol-Kunac
powiedzia¨:
- Przepraszam bardzo, ale przynios¨em panu list - po¨oży¨ przed Golemem
kopertę i znowu spojrza¨ na zegarek. - Dzień dobry panu, panie Baniew -
rzek¨.
- Dobry wieczór - odpowiedzia¨ Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
Golem uważnie czyta¨ list. Teddy za ladNo ha¨aśliwie wyciera¨ nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
- Pos¨uchaj, Bol-Kunac - powiedzia¨ Wiktor. - Czy widzia¨eś, kto mnie
wtedy uderzy¨?
- Nie - odpar¨ Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
- Jak to - nie? - zapyta¨ Wiktor i zachmurzy¨ się.
- Sta¨ do mnie plecami - wyjaśni¨ Bol-Kunac.
- Ty go znasz - stwierdzi¨ Wiktor. - Kto to by¨?
Golem wyda¨ z siebie nieokreślony dßwięk. Wiktor obejrza¨ się szybko.
Golem, nie zwracajNoc na nikogo uwagi, z zadumNo rwa¨ list na drobne
kawa¨ki. Strzępy schowa¨ do kieszeni.
- Jest pan w b¨ędzie - powiedzia¨ Bol-Kunac. - Nie znam go.
- Baniew - mamrota¨ R. Kwadryga. - Proszę cię... Ja tam nie mogę sam
jeden. Jedß ze mnNo... Bardzo okropnie...
Golem wsta¨, pogrzeba¨ palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNo¨:
- Teddy! Proszę zapisać na mój rachunek... i pamiętaj, że st¨uk¨em
cztery kieliszki... No, to ja idę - rzek¨ do Wiktora. - Niech pan się
zastanowi i radzę podjNoć rozsNodnNo decyzję. Być może lepiej będzie, jeśli
pan stNod wyjedzie.
- Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedzia¨ Bol-Kunac. Wiktorowi
wyda¨o się, że ch¨opiec ledwie dostrzegalnie pokręci¨ przeczNoco g¨owNo.
- Do widzenia, Bol-Kunac - odpar¨. - Do widzenia.
Tamci wyszli. Wiktor w zadumie dopi¨ koniak. Podszed¨ kelner, twarz
mia¨ opuchniętNo, w czerwonych plamach. ZaczNo¨ sprzNotać ze sto¨u i jego
ruchy by¨y zaskakujNoco niezręczne i niepewne.
- Pan tu jest niedawno? - zapyta¨ Wiktor.
- Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
- A co z Peterem? Zachorowa¨?
- Nie, proszę pana. Peter wyjecha¨. Nie wytrzyma¨. Ja pewnie też
wyjadę... Wiktor spojrza¨ na R. Kwadrygę.
- Proszę go póßniej odprowadzić do pokoju.
- Tak, oczywiście, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedzia¨ kelner.
Wiktor zap¨aci¨, pomacha¨ Teddyemu na pożegnanie i wyszed¨ do hallu.
Wszed¨ na pierwsze piętro, znalaz¨ drzwi Pawora, podniós¨ rękę, żeby
zapukać, sta¨ tak przez chwilę i nie zapukawszy, ponownie zszed¨ na dó¨.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNoda¨ ze zdumieniem w¨asne d¨onie. D¨onie
mia¨ mokre, oblepione kosmykami w¨osów, a na twarzy, na obu policzkach
nabrzmiewa¨y świeże zadrapania. Spojrza¨ na Wiktora - w oczach mia¨
szaleństwo. Ale teraz nie wolno by¨o dostrzegać tych niepojętych rzeczy, to
by¨oby nietaktowne i okrutne, i tym bardziej nie wolno by¨o o tym mówić,
koniecznie należa¨o udawać, że nic się nie sta¨o, wszystko trzeba od¨ożyć na
póßniej, na jutro, albo być może nawet na pojutrze. Wiktor zapyta¨:
- Gdzie zatrzyma¨ się ten... - wie pan, m¨ody facet w okularach, ten co
zawsze chodzi z teczkNo. Recepcjonista nieco się sp¨oszy¨. Jakby w
poszukiwaniu wyjścia popatrzy¨ na tablicę z kluczami, potem jednak
powiedzia¨:
- W trzysta szesnastym, panie Baniew.
- Dziękuję - rzek¨ Wiktor k¨adNoc na kantorze monetę.
- Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzać.
- Wiem - odpar¨ Wiktor. - Nie mam zamiaru im przeszkadzać. Po prostu,
tak sobie zapyta¨em... chcia¨em, wie pan, powróżyć sobie - jeśli w
parzystym, to wszystko będzie dobrze.
Recepcjonista uśmiechnNo¨ się blado.
- Ależ jakie może pan mieć k¨opoty, panie Baniew - powiedzia¨
uprzejmie.
- Rozmaite - westchnNo¨ Wiktor. - I większe, i mniejsze. Dobrej nocy.
Wszed¨ na trzecie piętro i kroczy¨ niespiesznie, celowo niespiesznie,
jakby po to aby wszystko przemyśleć, rozważyć, zastanowić się nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyć trzy ruchy naprzód, w rzeczywistości
jednak myśla¨ tylko o tym, że dawno już pora zmienić bardzo wylinia¨y i
wytarty chodnik na schodach. I dopiero wtedy, kiedy mia¨ już zapukać do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, lodówka i barek), omal nie powiedzia¨ na
g¨os: "Czy mam przyjemność z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. Dzięki mnie
zaraz zaczniecie się wzajemnie zjadać".
Pukać musia¨ dosyć d¨ugo - najpierw delikatnie, kostkami palców, a
kiedy nikt nie reagowa¨ - bardziej zdecydowanie, pięściNo, a kiedy i to nie
poskutkowa¨o - tylko deska pod¨ogi zaskrzypia¨a i ktoś zasapa¨ w dziurkę do
klucza - wtedy odwróciwszy się ty¨em, obcasem, już zupe¨nie na chama.
- Kto tam? - zapyta¨ wreszcie g¨os za drzwiami.
- SNosiad - odpowiedzia¨ Wiktor. - Ja na chwilę.
- Czego pan chce?
- Mam panu do powiedzenia parę s¨ów.
- Proszę przyjść rano - odezwa¨ się g¨os za drzwiami. - My już śpimy.
- Niech to diabli wezmNo - powiedzia¨ Wiktor rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie ktoś tu zobaczy¨? Proszę otworzyć, czego się pan boi?
SzczęknNo¨ klucz, drzwi się uchyli¨y i w szczelinie ukaza¨o się mętne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokaza¨ mu otwarte d¨onie.
- Parę s¨ów - powiedzia¨.
- Niech pan wejdzie - odpar¨ wysoki. - Tylko bez wyg¨upów.
Wiktor wszed¨ do przedpokoju, wysoki zamknNo¨ za nim drzwi i zapali¨
świat¨o. Przedpokój by¨ ciasny i we dwóch z trudem się w nim mieścili.
- No, to niech pan mówi - powiedzia¨ wysoki. By¨ w piżamie wymazanej
czymś na samym przodzie. Wiktor zdumia¨ się - poczu¨ zapach alkoholu. PrawNo
rękę wysoki trzyma¨ jak należy, w kieszeni.
- Będziemy tu tak stać i rozmawiać? - rzek¨ Wiktor.
- Tak.
- Nie - stwierdzi¨ Wiktor. - Tu rozmawiać nie będę.
- Jak pan chce - powiedzia¨ wysoki.
- Jak pan chce - oznajmi¨ Wiktor. - Mnie nie zależy.
Przez chwilę milczeli. Wysoki już ca¨kiem jawnie obmacywa¨ Wiktora
oczami.
- Zdaje się, że nazywa się pan Baniew? - zapyta¨.
- Zdaje się.
- Aha - powiedzia¨ ponuro wysoki - To jaki z pana sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piętrze.
- SNosiad z hotelu - wyjaśni¨ Wiktor.
- Aha... no więc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
- Życzę sobie pana o czymś zawiadomić - powiedzia¨ Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam się zastanawiać, czy warto.
- No dobra - rzek¨ wysoki. - Chodßmy do ¨azienki.
- Wie pan co? - stwierdzi¨ Wiktor. - Ja chyba sobie pójdę.
- A dlaczego nie chce pan iść do ¨azienki? Co to za kaprysy?
- Wie pan - oznajmi¨ Wiktor - rozmyśli¨em się. Chyba jednak pójdę.
Koniec końców to nie moja sprawa - ruszy¨ do drzwi.
Wysoki aż zastęka¨, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
- Pan jest, jaki mi się zdaje, pisarzem - powiedzia¨. - Czy może z kimś
pana mylę?
- Pisarzem, pisarzem - przytaknNo¨ Wiktor. - Do widzenia.
- Ależ niech pan poczeka. Trzeba by¨o od razu tak mówić. Proszę. O,
tutaj.
Weszli do salonu dok¨adnie obwieszonego portierami - z prawej strony
portiery, z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie b¨yska¨ kolorowym ekranem, dßwięk by¨ wy¨Noczony. W przeciwleg¨ym
kNocie patrzy¨ na Wiktora z miękkiego fotela pod lampNo m¨ody cz¨owiek w
okularach - również ubrany w piżamę i kapcie. Obok niego, na stoliku do
gazet sta¨a prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie by¨o widać.
- Dobry wieczór - powiedzia¨ Wiktor." M¨ody cz¨owiek w milczeniu
sk¨oni¨ g¨owę.
- To do mnie - oznajmi¨ wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
- Proszę tutaj - rzek¨ wysoki. Weszli do sypialni po prawej stronie i
wysoki usiad¨ na ¨óżku. - Tam jest fotel - powiedzia¨. - Niech pan siada i
mówi.
Wiktor usiad¨. W sypialni ciężko śmierdzia¨o zasta¨ym tytoniowym dymem
i oficerskNo wodNo kolońskNo. Wysoki siedzia¨ na ¨óżku i patrzy¨ na Wiktora
nie wyjmujNoc ręki z kieszeni. W salonie szeleści¨a gazeta.
- Dobra - oznajmi¨ Wiktor. Czu¨, że nie uda¨o mu się ca¨kowicie
przezwyciężyć obrzydzenia ale jeśli już tu przyszed¨, trzeba by¨o mówić. -
Mniej więcej domyślam się, kim panowie jesteście. Być może się mylę, i w
takim razie wszystko w porzNodku. Ale jeżeli się nie mylę, może przyda się
wam wiadomość, że was śledzNo i starajNo się wam przeszkodzić.
- Za¨óżmy - stwierdzi¨ wysoki. - A więc kto nas śledzi?
- Bardzo się wami interesuje niejaki Pawor Summan.
- Kto? - zapyta¨ wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
- On nie jest inspektorem sanitarnym. I to jest w¨aściwie wszystko, co
chcia¨em panu powiedzieć. - Wiktor wsta¨, ale wysoki się nie ruszy¨.
- Za¨óżmy - powtórzy¨. - A skNod w¨aściwie pan to wie?
- To ważne? - spyta¨ Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyśla¨.
- Za¨óżmy, że nieważne - odpar¨ w końcu.
- Sprawdzanie to wasza rzecz - rzek¨ Wiktor. - A ja nic więcej nie
wiem. Do widzenia.
- Ależ dokNod się pan śpieszy - powiedzia¨ wysoki. Pochyli¨ się nad
nocnym stolikiem, wyjNo¨ butelkę i szklankę - Najpierw chcia¨ pan za
wszelkNo cenę wejść, a teraz już pan chce iść... Nie szkodzi, że z jednej
szklanki?
- Zależy co - odrzek¨ Wiktor i znowu usiad¨.
- Szkocka - oznajmi¨ d¨ugi. - Pasuje?
- Prawdziwa szkocka?
- Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wręczy¨ Wiktorowi szklankę.
- Nießle się wam żyje - stwierdzi¨ Wiktor i wypi¨.
- Gdzie nam do pisarzy - odpar¨ wysoki i też wypi¨. - Opowiedzia¨by mi
pan wszystko dok¨adnie...
- Mowy nie ma - zaoponowa¨ Wiktor - za to p¨acNo wam pensje. Poda¨em
wam nazwisko, adres znacie sami, więc się nim zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdę nic już więcej nie wiem. Może tylko... - przerwa¨ i uda¨, że go
nagle olśni¨o. Wysoki natychmiast po¨knNo¨ haczyk.
- No? - zapyta¨. - No?
- Wiem, że porwa¨ jednego mokrzaka i że organizowa¨ to razem z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
- Flamento Juventa - podsunNo¨ wysoki.
- O to, to.
- O tym mokrzaku - to pewna wiadomość?
- Tak. Próbowa¨em im przeszkodzić i pan inspektor sanitarny trzasnNo¨
mnie po g¨owie kastetem. A potem, kiedy leża¨em nieprzytomny, wywießli
mokrzaka samochodem.
- Tak, tak - powiedzia¨ wysoki. - Więc to by¨ Summan... Niech pan
pos¨ucha, Baniew, wspania¨y z pana cz¨owiek! Chce pan jeszcze whisky?
- Chcę - przytaknNo¨ Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawia¨, jak by się
nie podkręca¨, jak by się nie podbechtywa¨, czu¨ się wstrętnie. No i bardzo
dobrze - pomyśla¨. Dzięki chociaż za to, że przyna jmniej nie mam
kwalifikacji na kapusia. Żadnej przyjemności, chociaż teraz rzeczywiście
zacznNo się wzajemnie zagryzać. Golem mia¨ rację - niepotrzebnie się w to
wda¨em. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszcza¨em?
- Proszę - rzek¨ wysoki podajNoc mu pe¨nNo szklankę.
*
- Która godzina? - zapyta¨a sennie Diana.
Wiktor starannie zdjNo¨ brzytwNo pasemko myd¨a z lewego policzka,
spojrza¨ w lustro, a potem powiedzia¨.
- Śpij, ma¨a, śpij. Jest jeszcze wcześnie.
- Rzeczywiście - przytaknę¨a Diana. Kanapa zaskrzypia¨a. - DziewiNota.
A co ty robisz?
- Golę się - oznajmi¨ Wiktor, zdejmujNoc następne pasemko myd¨a. -
Nagle zachcia¨o mi się ogolić. Co tam, myślę. Wezmę i się ogolę.
- Wariat - stwierdzi¨a Diana ziewajNoc. - Trzeba się by¨o ogolić
wieczorem. Ca¨No mnie podrapa¨eś swój No szczecinNo. Kaktus.
Widzia¨ w lustrze jak Diana niepewnym krokiem podesz¨a do fotela,
wlaz¨a na niego z nogami i zaczę¨a patrzeć na Wiktora. Wiktor mrugnNo¨ do
niej. Znowu by¨a inna - czu¨a, miękka, serdeczna, zwinę¨a się jak syta
kotka, zadbana, ug¨askana, wypieszczona - zupe¨nie inna niż ta, która wpad¨a
wczoraj wieczorem do pokoju.
- Dzisiaj jesteś podobna do kotki - oznajmi¨. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego się uśmiechasz?
- Nie z twojego powodu. Po prostu coś sobie przypomnia¨am.
S¨odko ziewnę¨a i przeciNognę¨a się. Tonę¨a w piżamie Wiktora, z
bezkszta¨tnych zwojów jedwabiu w fotelu wyglNoda¨a tylko jej prześliczna
twarz i smuk¨e ręce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai golić się szybciej.
- Nie śpiesz się - powiedzia¨a. - Pokaleczysz się. I tak już na mnie
czas, muszę jechać.
- Dlatego się śpieszę - rzek¨ Wiktor.
- Nie, ja tak nie .lubię. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
Wiktor wyciNognNo¨ rękę, pomaca¨ jej sukienkę i pończochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wysch¨o.
- Gdzie się śpieszysz?
- Przecież ci mówi¨am. Do Roschepera.
- Jakoś nic nie pamiętam. Co tam z Roscheperem?
- No, bo przecież się uszkodzi¨ - oznajmi¨a Diana.
- Ach tak! - stwierdzi¨ Wiktor. - Tak, tak, coś mówi¨aś. SkNodś tam
wypad¨. Bardzo się pot¨uk¨?
- Ten g¨upek - rzek¨a Diana - nagle postanowi¨ skończyć ze sobNo i
wyskoczy¨ przez okno. Rzuci¨ się jak byk, g¨owNo naprzód, wy¨ama¨ futrynę,
ale przy tym zapomnia¨, że to parter. Uszkodzi¨ kolano, zaczNo¨ wrzeszczeć,
a teraz leży.
- Co mu się sta¨o? - zapyta¨ Wiktor. - Bia¨a gorNoczka?
- Coś w tym rodzaju.
- Poczekaj - powiedzia¨ Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdża¨aś do mnie? Przez tego wo¨u?
- No tak! Lekarz naczelny kaza¨ mi przy nim siedzieć, dlatego że on, to
znaczy Roscheper, nie móg¨ beze mnie. Nie móg¨ i już. Nic nie móg¨, nawet
się odlać. Musia¨am udawać szmer wody i opowiadać mu o pisuarach.
- Co ty tam wiesz - wymamrota¨ Wiktor. - Ty mu opowiada¨aś o pisuarach,
a ja się tu męczy¨em sam jeden, też nic nie mog¨em, ani jednej linijki nie
napisa¨em. Wiesz, ja w ogóle nie lubię pisać, a już ostatnio.... W ogóle
moje życie ostatnio... - zamilk¨. Co to jNo obchodzi, pomyśla¨. Przespali
się i pobiegli każde w swojNo stronę. - Ale, ale, s¨uchaj.... Kiedy,
powiedzia¨aś, Roscheper wypad¨?
- Trzy dni temu - odpar¨a Diana.
- Wieczorem?
- Uhm - przytaknę¨a Diana gryzNoc herbatnik.
- O dziesiNotej wieczorem - stwierdzi¨ Wiktor. - Między dziesiNotNo a
jedenastNo. Diana przesta¨a gryßć.
- Zgadza się - oznajmi¨a. - A skNod wiesz? PrzyjNo¨eś jego
nekrobiotycznNo depeszę?
- Poczekaj - powiedzia¨ Wiktor. - Zaraz opowiem ci coś bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robi¨aś?
- Co robi¨am? Ach, tak. Tego wieczoru, o ile pamiętam, wpad¨am w
okropny do¨ek. Zwija¨am bandaże i nagle ogarnNo¨ mnie taki smutek, że nic,
tylko się powiesić. Wsadzi¨am twarz w te bandaże i ryczę,
I to jak ryczę - jakby mnie kto zarzyna¨, od dziecka tak nie
rycza¨am...
- I nagle wszystko minę¨o - powiedzia¨ Wiktor. Diana zamyśli¨a się.
- Tak... Nie... Wtedy nagle Roscheper jak nie zawyje na ulicy,
przestraszy¨am się i wybieg¨am...
Chcia¨a jeszcze coś dodać, ale znienacka ktoś zapuka¨ do drzwi,
szarpnNo¨ klamkę i g¨os Teddyego zachrypia¨ z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
Obudß się! Otwieraj, Wiktor!" Wiktor zamar¨ z brzytwNo w ręku. "Wiktor -
chrypia¨ Teddy - Otwieraj!" i wściekle szarpa¨ klamkę. Diana zeskoczy¨a z
fotela i przekręci¨a klucz. Drzwi się rozwar¨y, wpad¨ do środka Teddy -
mokry, z¨achmaniony i z obrzynem w ręku.
- Gdzie jest Wiktor? - zarycza¨ ochryple. Wiktor wyszed¨ z ¨azienki.
- Co się sta¨o!? - zapyta¨. Serce mu zamar¨o. Aresztowanie... Wojna...
- Dzieci odesz¨y - dyszNoc ciężko, odpar¨ Teddy. - Zbieraj się, dzieci
odesz¨y!
- Poczekaj - rzuci¨ Wiktor. - Jakie dzieci?
Teddy rzuci¨ obrzyn na stó¨, na stosy zapisanych i pokreślonych
papierów.
- Zwabili dzieci dranie! - wrzasnNo¨. - Zwabili, szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! Dosyć się nacierpieliśmy... Koniec!
Wiktor nic jeszcze nie rozumia¨, widzia¨ tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego Teddyego widzia¨ tylko raz, kiedy w czasie straszliwej awantury w
restauracji, ktoś wykorzysta¨ okazję i w¨ama¨ się do kasy.
Wiktor, kompletnie zagubiony, gapi¨ się jak sroka w gnat, Diana zaś
schwyci¨a bieliznę wiszNocNo na oparciu krzes¨a, przemknę¨a do ¨azienki i
zatrzasnę¨a za sobNo drzwi. W tym samym momencie nerwowo i gwa¨townie
zadzwoni¨ telefon. Wiktor z¨apa¨ s¨uchawkę. To by¨a Lola.
- Wiktor - zaskomli¨a. - Ja nic nie rozumiem, Irma gdzieś przepad¨a,
zostawi¨a list, że już nigdy nie wróci, a wszyscy mówiNo, że dzieci odesz¨y
z miasta... Boję się! Zrób coś... - prawie p¨aka¨a.
- Dobrze, dobrze, zaraz - odpar¨ Wiktor. - Dajcie mi przynajmniej
w¨ożyć spodnie. - Rzuci¨ s¨uchawkę i obejrza¨ się na Teddyego. Barman
siedzia¨ na rozgrzebanym ¨óżku i mamroczNoc dziwne s¨owa, wlewa¨ do szklanki
resztki z butelek. - Poczekaj - powiedzia¨ Wiktor. - Tylko bez paniki. Ja
zaraz...
Wróci¨ do ¨azienki i zaczNo¨ spiesznie golić namydlony podbródek,
kilkakrotnie zaciNo¨ się, nie mia¨ czasu naostrzyć brzytwy, a Diana
tymczasem wyskoczy¨a spod prysznica i szeleści¨a ubraniem za jego plecami,
twarz mia¨a twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowa¨a się do walki, ale by¨a
absolutnie spokojna.
... A dzieci sz¨y nie kończNocNo się, szarNo kolumnNo po szarych
rozmytych drogach, sz¨y potykajNoc się i ślizgajNoc, padajNoc pod ulewnym
deszczem, sz¨y zgarbione, przemoczone na wskroś, ściskajNoc w posinia¨ych
¨apkach ża¨osne, mokre tobo¨ki, sz¨y maleńkie, bezradne, nic nie
rozumiejNoce, sz¨y p¨aczNoc, sz¨y milczNoc, sz¨y oglNodajNoc się, sz¨y
trzymajNoc się za ręce i za szelki, a po bokach drogi maszerowa¨y mroczne
czarne postacie bez twarzy, zamiast twarzy mia¨y czarne przepaski, nad
przepaskami zimno i bezlitośnie patrzy¨y nieludzkie oczy, ręce w czarnych
rękawiczkach ściska¨y automaty, deszcz pada¨ na oksydowanNo stal, krople
wody drża¨y i sp¨ywa¨y po stali... Co za g¨upstwa, myśla¨ Wiktor, to
zupe¨nie coś innego, to nie teraz, widzia¨em tamto, ale tamto by¨o bardzo
dawno, teraz jest zupe¨nie inaczej...
...Odchodzi¨y radośnie, deszcz by¨ ich przyjacielem, weso¨o cz¨apa¨y po
ka¨użach ciep¨ymi, bosymi stopami, weso¨o rozmawia¨y i śpiewa¨y, i nie
oglNoda¨y się, ponieważ o wszystkim już zapomnia¨y, mia¨y przed sobNo tylko
przysz¨ość dlatego zapomnia¨y na zawsze o swoim stękajNocym, chrapiNocym w
przedrannej godzinie mieście, o tym skupisku pluskiew, gnießdzie
ma¨ostkowych intryg i nikczemnych pragnień, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym z siebie zbrodnie i zbrodnicze zamierzenia, tak
jak królowa mrówek nieprzerwanie wyrzuca z siebie jajka, odesz¨y
szczebioczNoc i rozmawiajNoc, i znik¨y we mgle, a my, pijani, nadal
zach¨ystujemy się stęch¨ym powietrzem wśród obrzydliwych koszmarów, których
one nigdy nie widzia¨y i nigdy nie zobaczNo...
WciNognNo¨ spodnie, skaczNoc na jednej nodze, kiedy zadrża¨y szyby i
niskie, mechaniczne wycie dotar¨o do pokoju. Teddy rzuci¨ się do okna, ale
za oknem by¨ ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysi¨kiem poruszajNocy peda¨ami. A szyby drża¨y i
podzwania¨y nadal, a niski, ża¨ośliwy ryk nie ustawa¨ i po minucie
do¨Noczy¨o do niego urywane, smętne buczenie.
- Idziemy - powiedzia¨a Diana. By¨a już w p¨aszczu.
- Nie, poczekaj - powiedzia¨ Teddy. - Wiktor, masz broń? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
Wiktor nie odpowiedzia¨, z¨apa¨ swój p¨aszcz i we trójkę zbiegli po
schodach do hallu, zupe¨nie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wyda¨o
się, że w hotelu nie ma już żywej duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedzia¨ R. Kwadryga, który ze zdumieniem kręci¨ g¨owNo i najwidoczniej od
dawna oczekiwa¨ śniadania. Wybiegli na ulicę, gdzie sta¨a ciężarówka Diany i
wszyscy troje wsiedli do kabiny. Diana usiad¨a przy kierownicy i popędzili
przez miasto. Diana milcza¨a, Wiktor pali¨, starajNoc się zebrać myśli,
Teddy zaś pó¨g¨osem wciNoż wyrzuca¨ z siebie potok nieprawdopodobnych
przekleństw. Nawet Wiktor nie rozumia¨ znaczenia wielu s¨ów, ponieważ takie
s¨owa móg¨ znać tylko Teddy - szczur z przytu¨ku, wychowanek portowych
slumsów, potem handlarz narkotykami, potem wykidaj¨o w domu publicznym,
potem żo¨nierz plutonu grzebiNocego zw¨oki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
Ludzi w mieście prawie nie by¨o widać, tylko na rogu S¨onecznej Diana
przyhamowa¨a, żeby zabrać sp¨oszonNo parę ma¨żeńskNo. Niskie wycie syren
przeciwlotniczych i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawa¨o i by¨o coś
apokaliptycznego w tym jęku mechanicznych g¨osów nad bezludnym miastem. Aż
ściska¨o w środku i cz¨owiek chcia¨ gdzieś biec, ni to ukryć się, ni to
strzelać i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali pi¨kę bez zwyk¨ego
entuzjazmu, niektórzy zaś rozglNodali się na boki z otwartymi ustami jakby
próbujNoc cokolwiek zrozumieć.
Na szosie, za miastem ludzi by¨o coraz więcej. Niektórzy szli pieszo,
zach¨ystujNoc się deszczem, ża¨osni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na rowerach i też już tracili si¨y, ponieważ
trzeba by¨o jechać pod wiatr. Kilkakrotnie ciężarówka mija¨a porzucone
samochody, zepsute, lub takie, którym zabrak¨o benzyny; jeden wpad¨ nawet do
rowu. Diana zatrzymywa¨a się, zabiera¨a wszystkich i bardzo prędko skrzynia
okaza¨a się zapchana do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli
się na górę ustępujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na
wpó¨ oszala¨ej staruszce. Póßniej nawet w skrzyni nie by¨o już miejsca,
Diana przesta¨a się zatrzymywać, ciężarówka pędzi¨a naprzód mijajNoc i
oblewajNoc potokami wody dziesiNotki i setki ludzi wędrujNocych do
leprozorium. Kilkakrotnie ciężarówkę wyprzedza¨y furgonetki wype¨nione
ludßmi, motocykliści, a jakaś ciężarówka dogoni¨a ich i jecha¨a teraz z
ty¨u.
Diana przywyk¨a wozić koniak dla Roschepera, albo pędzić pustym
samochodem po okolicy dla w¨asnej przyjemności i w ciężarówce dzia¨y się
rzeczy straszne. Wszyscy nie mogli usiNość, nie by¨o miejsca, i ci, którzy
stali, wczepiali się jeden w drugiego, w g¨owy siedzNocych, każdy stara¨ się
trzymać jak najdalej od boków skrzyni, nikt się nie odzywa¨, wszyscy tylko
sapali i klęli pod nosem, a jedna kobieta bez przerwy p¨aka¨a. I pada¨
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widzia¨ jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie wyobraża¨ sobie, że na świecie może padać taki deszcz - gęsta,
tropikalna ulewa, ale nie ciep¨a, tylko lodowata na wpó¨ z gradem, który
porywisty wiatr niós¨ na spotkanie idNocych. Widoczność by¨a żadna -
piętnaście metrów z przodu i piętnaście z ty¨u, i Wiktor okropnie się ba¨,
że Diana kogoś potrNoci na szosie, albo wpadnie na hamujNocy samochód. Ale
wszystko jakoś się uda¨o, tylko Wiktorowi ktoś mocno nadepnNo¨ na nogę,
kiedy wszyscy polecieli na siebie po raz ostatni i ciężarówkę zarzuci¨o
przed skupiskiem samochodów stojNocych pod bramNo leprozorium.
Zapewne zgromadzi¨o się tu ca¨e miasto. Deszcz w tym miejscu nie pada¨
i można by¨o pomyśleć, że miasto przybieg¨o tu ratujNoc się przed potopem.
Na prawo i na lewo od szosy, jak daleko sięga¨ wzrok, wzd¨uż ogrodzenia z
drutu kolczastego sta¨ wielotysięczny t¨um, w którym tonę¨y rozrzucone tu i
ówdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, ciężarówki, autobusy i nawet jeden samobieżny dßwig,
na ramieniu którego siedzia¨o kilku ludzi. Nad t¨umem wisia¨ g¨uchy szum,
czasami rozlega¨y się przeraßliwe krzyki.
Wszyscy wyskoczyli z ciężarówki i Wiktor od razu straci¨ z oczu Dianę i
Teddyego. Wokó¨ by¨y same nieznajome twarze, ponure, rozwścieczone,
zdumione, p¨aczNoce, krzyczNoce, z oczami w s¨up, nieprzytomne, szczerzNoce
zęby... Wiktor spróbowa¨ przedostać się do bramy, ale po kilku krokach
beznadziejnie uwiNoz¨. Ludzie stali nieruchomNo ścianNo, nikt nie zamierza¨
ustępować miejsca, można ich by¨o pchać, kopać, bić, nawet się nie
odwracali, tylko wciskali g¨owy w ramiona i za wszelkNo cenę starali się
przesunNoć naprzód, naprzód, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci, stawali na
palcach, wyciNogali szyje i nic nie by¨o widać poza ko¨yszNocym się morzem
kapturów i kapeluszy.
- Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliśmy, o Boże?
- Ścierwa! Dawno trzeba by¨o ich wyrżnNoć. MNodrzy ludzie zawsze
mówili...
- A gdzie burmistrz? Co on u diab¨a robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube świnie?
- Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszę się! Och, Sym...
- Czego im brakowa¨o? Niczego dla nich nie ża¨owaliśmy... Odejmowaliśmy
sobie od ust ostatni kęs, chodziliśmy jak ¨achmaniarze, żeby tylko je ubrać
i obuć...
- Zebrać się do kupy i rraz! Brama wyleci...
- Ja go w życiu palcem nie tknę¨am. Widzia¨am, jak pan za swoim lata¨ z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
- Widzia¨eś karabiny maszynowe? A to niby po co, żeby do ludzi
strzelać? Za to, że my po swój e dzieci?
- Mój Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
- Cóż to się wyrabia, panowie? Przecież to jakiś ob¨ęd. Gdzie to
widziane?
- To nic, Legia im jeszcze pokaże... SNo tam z ty¨u, rozumiesz?
OtworzNo nam bramę, a my wszyscy razem...
- A karabiny maszynowe widzia¨eś? O to w¨aśnie chodzi...
- Puśćcie mnie! Przepuśćcie mnie, s¨yszycie! Tam jest moja córka!
- Dawno się już zbiera¨y, sama zauważy¨am, tylko ba¨am się zapytać.
- A może nic im nie będzie? Przecież to nie jakieś bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwa¨kę posz¨y, nie do pieców...
- Zabiję, gard¨o przegryzę!
- Ta - ak, widocznie jedno wielkie gówno z nas zosta¨o, jeśli rodzone
dzieci od nas odesz¨y do tych zarażonych... Nie gadaj g¨upstw, same odesz¨y,
nikt ich silNo nie zmusza¨...
- Ej, kto ma broń? Wychodzić! Kto ma broń, niech wychodzi, powtarzam!
Zbierać się tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
- To sNo moje dzieci, mój panie, moje w¨asne i będę nimi rzNodzi¨ tak
jak mi się podoba!
- Gdzie jest policja, o Boże!
- Trzeba wys¨ać telegram do pana prezydenta! Pięć tysięcy podpisów - to
nie w kij dmucha¨!
- Kobietę zadusili! Odsuń się, mówię draniu! Nie widzisz?
- Municzka! Mój Municzka! Municzka!
- Gówno warte sNo te wszystkie petycje. Nie lubiNo u nas petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
- Otwierać bramę, twoja mać! Mokrzaki parszywe! Ścierwa!
- Bramę!
Wiktor zawróci¨. By¨o to trudne, kilkakrotnie uderzono go. ale mimo
wszystko wydosta¨ się, odnalaz¨ ciężarówkę i znowu wdrapa¨ się na górę. Nad
leprozorium wisia¨a mg¨a i dziesięć metrów za ogrodzeniem nie by¨o już nic
widać. Brama by¨a zamknięta, przed niNo, na pustej przestrzeni, stali
rozkraczeni żo¨nierze s¨użby wewnętrznej w he¨mach nasuniętych na oczy -
by¨o ich mniej więcej dziesięciu. Przed wejściem do wartowni unoszNoc się na
palcach ze zdenerwowania, natężajNoc g¨os wykrzykiwa¨ coś do t¨umu oficer,
ale nie sposób go by¨o us¨yszeć. Nad dachem wartowni, niczym olbrzymia
etażerka, wznosi¨a się we mgle drewniana wieża i na jej górnej platformie
sta¨ karabin maszynowy i kręcili się mężczyßni w " szarych mundurach.
Następnie tam, za ogrodzeniem, ledwie dos¨yszalnie pobrzękujNoc żelazem
przejecha¨ wzd¨uż drutów transporter opancerzony, podskoczy¨ kilka razy na
wybojach i zniknNo¨ we mgle. Na widok transportera t¨um przycich¨, tak że
nawet można by¨o us¨yszeć wysilone okrzyki oficera ("... Spokój... mam
rozkaz... do domów...") a potem t¨um znowu zahucza¨, wyda¨ pomruk i
zarycza¨.
Przed bramNo zaczNo¨ się jakiś ruch. Wśród ciemnych, granatowych i
szarych p¨aszczy zalśni¨y dobrze znane miedziane he¨my i z¨ote koszule.
Pojawi¨y się w t¨umie jak plamy świat¨a, przedziera¨y się na wolnNo
przestrzeń i tam ¨Noczy¨y w żó¨toz¨otNo masę. Ch¨opcy jak dęby - w z¨otych
koszulach do kolan, przepasani szerokimi, oficerskimi pasami o szerokich
sprzNoczkach, w b¨yszczNocych miedzianych he¨mach, dzięki którym żo¨nierzy
Legii nazywano po prostu strażakami - mieli też krótkie, masywne pa¨ki i
niezliczonNo ilość emblematów Legii - na sprzNoczce, na lewym rękawie, na
piersi, na pa¨ce, na he¨mie, emblemat na mordzie, za samNo mordę pięć lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory znaczków. Znaczek strzelca wyborowego i Wyborowego
spadochroniarza, i Wyborowego nurka i jeszcze znaczki z portretem pana
prezydenta, i jego zięcia, za¨ożyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u każdego w kieszeni granat z gazem ¨zawiNocym, a jeżeli chociaż jeden z
tych ba¨wanów w porywie chuligańskiego entuzjazmu rzuci taki granat -
odezwie się karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty żo¨nierzy i będNo strzelać do t¨umu, do t¨umu, a nie do z¨otych
koszul. Legia formowa¨a już szereg przed żo¨nierzami, wzd¨uż szeregu biega¨
machajNoc pa¨kNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
się oglNodać dooko¨a nie wiedzNoc co robić, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer strasznie się ucieszy¨, nawet się uśmiechnNo¨ i
zarycza¨ piorunowym g¨osem, ale zdNoży¨ tylko ryknNoć "Uwaga! Proszę
wszystkich zgromadzonych ...", kiedy megafon widocznie znowu się zepsu¨,
oficer poblad¨, dmuchnNo¨ w tubę, a Flamenco Juventa, który nawet
przygotowa¨ się do wys¨uchania, ze zdwojonNo energiNo zaczNo¨ biegać i
wymachiwać pa¨kNo. T¨um nagle großnie zahucza¨ - wydawa¨o się, że krzyknęli
wszyscy razem i ci którzy krzyczeli już przedtem, i ci którzy do tej pory
milczeli albo po prostu rozmawiali, albo p¨akali, albo modlili się i Wiktor
też zaczai krzyczeć nieprzytomny z przerażenia na myśl o tym co się zaraz
wydarzy. "Zabrać tych ba¨wanów! - krzycza¨ - Zabrać strażaków! To śmierć!
Nie wolno! Diana!" Nie wiadomo kto i co krzycza¨ W t¨umie, ale t¨um do tej
chwili nieruchomy, zaczai równomiernie ko¨ysać się jak pó¨misek gigantycznej
galarety. Oficer upuści¨ megafon i zaczai cofać się do drzwi wartowni,
twarze żo¨nierzy pod he¨mami sta¨y się twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
górze, na wieżyczce, nikt się już nie rusza¨, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozleg¨ się G¨os.
By¨ jak grzmot, dobiega¨ ze wszystkich stron jednocześnie i od razu
zag¨uszy¨ wszystkie pozosta¨e dßwięki. By¨ spokojny, nawet melancholijny,
pobrzmiewa¨o w nim bezgraniczne znudzenie, bezgraniczna pob¨ażliwość, jakby
przemawia¨ ktoś ogromny, wynios¨y, stojNocy ty¨em do natrętnego t¨umu, ktoś
kto mówi przez ramię oderwany na chwilę od ważnych spraw z powodu
irytujNocych g¨upstw.
- Przestańcie wreszcie krzyczeć - powiedzia¨ G¨os. - Przestańcie
wymachiwać rękami i odgrażać się.
Czy to doprawdy takie trudne - przestać gadać i przez chwilę spokojnie
pomyśleć? Przecież świetnie wiecie, że wasze dzieci odesz¨y od was dlatego,
że same tego chcia¨y, nikt ich nie zmusza¨, nikt nie ciNognNo¨ za ko¨nierz.
Odesz¨y dlatego, że obrzydliście im doszczętnie i ostatecznie. One nie chcNo
już d¨użej żyć tak jak żyjecie wy i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naśladować swoich przodków i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo inaczej. Nie chcNo wyrosnNoć na pijaków i rozpustników, ludzi
ma¨odusznych, konformistów i niewolników, nie chcNo, żeby zdobiono z nich
przestępców, nie chcNo waszych rodzin i waszego państwa.
G¨os umilk¨ na chwilę. Przez ca¨No minutę nie by¨o s¨ychać ani jednego
dßwięku - tylko jakiś szelest, jakby szeleści¨a mg¨a pe¨znNoc nad ziemiNo.
Potem G¨os przemówi¨ znowu:
- Możecie być zupe¨nie spokojni o swoje dzieci. Będzie im dobrze -
lepiej niż z wami i znacznie lepiej, niż wam samym. Dzisiaj nie mogNo was
przyjNoć, ale od jutra - przychodßcie. W Końskiej Dolinie zostanie
przygotowany Dom Spotkań i od trzeciej po po¨udniu możecie przychodzić
choćby codziennie. Codziennie o pó¨ do trzeciej z placu miejskiego będNo
odchodzić trzy autobusy. To za ma¨o, w każdym razie na jutro - niech wasz
burmistrz zatroszczy się o dodatkowy transport.
G¨os zamilk¨ znowu. T¨um sta¨ nieruchomym murem. Ludzie jakby bali się
poruszyć.
- Tylko weßcie pod uwagę - ciNognNo¨ G¨os. - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo się z wami spotykać. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nak¨onić, aby przychodzi¨y na widzenia, nawet jeżeli nic będNo mia¨y na
to ochoty... ale potem... to już jak tam się sami z nimi dogadacie. A teraz
rozejdßcie się Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzę,
pomyślcie, spróbujcie pomyśleć, co możecie dać swoim dzieciom. Przyjrzyjcie
się sobie. Wydaliście je na świat i okaleczacie je na swój obraz i
podobieństwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domów.
T¨um pozosta¨ nieruchomy. Być może próbowa¨ myśleć. W każdym razie
Wiktor próbowa¨. By¨y to oderwane myśli. Nawet nie myśli, lecz po prostu
strzępy wspomnień, fragmenty rozmów, g¨upia, umalowana twarz Loli. A może
jednak lepiej skrobankę? Po co nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wściek¨ości... Ja z ciebie zrobię cz¨owieka, parszywy szczeniaku, skórę z
ciebie zedrę... Okaza¨o się, że mam dwunastoletniNo córkę, czy możesz pomóc
mi jakoś jNo urzNodzić w mieście w przyzwoitym miejscu?... Irma z
ciekawościNo patrzy na rozmam¨anego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie... w¨aściwie jest mi nawet wstyd, ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkę, ¨adna lalka? Jesteś jeszcze ma¨a, dowiesz
się jak dorośniesz...
- No i dlaczego stoicie? - zapyta¨ piorunowy G¨os. - Odejdßcie!.
Nadlecia¨ ciężki, zimny wiatr, uderzy¨ w twarz i ucich¨.
- No, idßcie już - powiedzia¨ G¨os.
I ponownie nadlecia¨ wiatr już prawie zupe¨nie materialny, jak ciężka
wilgotna d¨oń, która leg¨a na twarzy, popchnę¨a - i znik¨a. Wiktor otar¨
policzki i zobaczy¨, że t¨um się cofa. Ktoś g¨ośno krzyknNo¨, rozleg¨y się
dßwięczNoce dość niepewnie nawo¨ywania, wokó¨ samochodów i autobusów
powsta¨y niewielkie wiry. Ludzie zaczęli ze wszystkich stron wdrapywać się
do skrzyni ciężarówki, wszyscy poczęli się śpieszyć, rozpychać, t¨oczyć w
drzwiach samochodów, niecierpliwie rozdzielać sczepione kierownicami rowery,
zawarcza¨y silniki, wielu ludzi odchodzi¨o pieszo, często oglNodajNoc się,
ale nie patrzyli ani na żo¨nierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter, który w¨aśnie podjecha¨ z ¨oskotem żelaza i stanNo¨ na
widocznym miejscu. Wiktor wiedzia¨, dlaczego ludzie się odwracajNo i
dlaczego się śpieszNo, pali¨y go policzki i jeżeli czegokolwiek się ba¨, to
tego, że G¨os znowu powie: "Idßcie"! i znowu ciężka wilgotna d¨oń z odrazNo
legnie na jego twarzy.
Grupka kretynów w z¨otych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie drepta¨a
przed bramNo, ale by¨o ich już mniej, do pozosta¨ych zaś podszed¨ oficer i
wrzasnNo¨ na nich - imponujNocy, pewny siebie, spe¨niajNocy przyjemny
obowiNozek i oni również cofnęli się, następnie zawrócili i powlekli precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemię szare, granatowe; ciemne p¨aszcze, i
oto już nie pozosta¨a ani jedna z¨ota plama, obok przejeżdża¨y autobusy,
samochody osobowe, a ludzie w skrzyni ciężarówki rozglNodali się
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
Potem nie wiadomo skNod wynurzy¨a się Diana, Diana Gniewna stanę¨a na
stopniu, spojrza¨a w górę, po czym krzyknę¨a surowo: "Tylko do skrzyżowania!
Samochód jedzie do sanatorium!" i nikt nie ośmieli¨ się zaprotestować,
wszyscy byli wyjNotkowo cisi i zgadzali się na wszystko. Teddy nie pojawi¨
się do kopca, prawdopodobnie zabra¨ się innym samochodem. Diana zakręci¨a i
pojechali znajomNo betonowNo szosNo mijajNoc grupy pieszych oraz
rowerzystów, a ich z kolei wyprzedza¨y przeciNożone samochody osobowe, z
jękiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie pada¨, by¨a tylko mg¨a i
mży¨ drobny kapuśniaczek. Deszcz zaczNo¨ się dopiero wtedy, kiedy Diana
podjecha¨a do skrzyżowania, ludzie wysiedli, a Wiktor przesiad¨ się do
szoferki.
Oboje milczeli do samego sanatorium.
Diana od razu posz¨a do Roschepera - tak przynajmniej powiedzia¨a -
Wiktor zaś zrzuciwszy p¨aszcz uwali¨ się na ¨óżko w swoim pokoju, zapali¨
papierosa i zaczNo¨ gapić się w sufit. Być może godzinę, być może dwie, bez
przerwy pali¨, wierci¨ się na ¨óżku, wstawa¨, spacerowa¨ po pokoju,
bezmyślnie wyglNoda¨ przez okno, zasuwa¨ i odsuwa¨ portiery, pil wodę z
kranu, ponieważ męczy¨o go pragnienie i znowu pada¨ na ¨óżko.
...Upokorzenie, myśla¨. Tak, oczywiście. Bili po twarzy, wymyślali od
¨obuzów, jak ostatniemu żebrakowi, ale pomimo wszystko to byli ojcowie i
matki, pomimo wszystko kochali swoje dzieci, mogli je bić, ale gotowi byli
oddać za nie życie, demoralizowali swoim przyk¨adem, ale przecież
nieumyślnie, lecz przez swojNo ciemnotę,... matki rodzi¨y je w bólach,
ojcowie karmili i ubierali, przecież byli dumni ze swoich dzieci, chwalili
się nimi, często je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywiście, teraz ich życie zrobi¨o się puste, nic im przecież nie
zosta¨o. Czy wolno więc traktować ich aż tak okrutnie, tak zimno, tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nak¨aść po pysku...
...Czyżby naprawdę, u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozosta¨o w
cz¨owieku od zwierzęcia? Nawet macierzyństwo, nawet uśmiech Madonny, czu¨e,
serdeczne ręce podajNoce pierś niemowlęciu... Tak, oczywiście, instynkt i
cala religia zbudowana na instynkcie... pewnie ca¨e nieszczęście polega na
tym, że tę religię próbuje się przenieść na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny, z którymi instynkty nie majNo już nic wspólnego, a jeżeli majNo,
to przynoszNo wy¨Nocznie szkodę... dlatego że wilczyca mówi wilczętom:
"KNosajcie jak ja" i to wystarczy, zajęczyca uczy swoje zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale cz¨owiek uczy swoje ma¨e:
"Myśl tak jak ja" i to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce, ale na pewno nie ludzie, co najmniej
nadludzie - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj się, jak myśleli przed
tobNo, zobacz co z tego wysz¨o, wysz¨o niedobrze, dlatego, że to i to, a
powinno być tak i tak. Zobaczy¨eś? A teraz zacznij myśleć sam, myśl co
zrobić, żeby nie wysz¨o to i to, tylko tak i tak". Tylko, że ja nie wiem,
czym jest to i to, i co to jest tak i tak, a w ogóle wszystko to już by¨o,
wszystko to już wypróbowaliśmy, zrealizowali się poszczególni świetni
ludzie, ale przeważajNoce masy pcha¨y się starNo drogNo, nigdzie nie
skręcajNoc, zwyczajnie, po naszemu... ZresztNo jak cz¨owiek ma wychowywać
swoje ma¨e, kiedy jego ojciec nie wychowywa¨ go, tylko tresowa¨: "KNosaj jak
ja, chowaj się tak jak ja", i tak samo tresowa¨ ojca dziad, dziada pradziad,
i dalej do tej pierwszej jaskini, do kosmatych nosicieli oszczepów,
pożeraczy mamutów. Żal mi tych bezw¨osych potomków, żal mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzieś, nie jesteśmy im w ogóle potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukować, nie zamierzajNo nawet burzyć starego świata,
stary świat ich nie interesuje, majNo swoje sprawy, a od starego świata
żNodajNo tylko jednego - żeby się od nich odczepi¨. Teraz sta¨o się to
możliwe, teraz można handlować ideami, mamy teraz potężnych kupców idei, oni
będNo cię chronić, zapędzNo ca¨y świat za druty kolczaste, żeby stary świat
ci nie przeszkadza¨, będNo cię karmić, będNo cię pielęgnować... będNo w
sposób najbardziej ugrzeczniony ostrzyć topór, którym odrNobujesz ga¨Noß, na
której oni zasiadajNo b¨yskajNoc orderami i szamerunkami.
...I do diab¨a, to jest na swój sposób wspania¨e - wszystko już
wypróbowano, tylko tego jeszcze nie wypróbowano - zimny wychów bez s¨odkiego
szczebiotu, bez ¨ez... chociaż co ja tu wymyślam, skNod mogę wiedzieć jak
wyglNoda to ich wychowanie... ale wszystko jedno - okrucieństwo i pogardę
widać go¨ym okiem... Nic im z tego nie wyjdzie, dlatego że - no dobrze,
intelekt, myślcie, uczcie się, analizujcie - ale co z rękami matki, czu¨ymi
d¨ońmi, które kojNo ból i ogrzewajNo świat. I k¨ujNocy zarost ojca, który
bawi się w wojnę i w tygrysa, uczy się boksować, jest najsilniejszy i
wszystko wie? A przecież to też by¨o! Nie tylko wrzaskliwe (albo ciche)
k¨ótnie rodziców, nie tylko pasek i pijany be¨kot, nie tylko bezsensowne
targanie za uszy na zmianę z nag¨ym i niepojętym deszczem cukierków i
miedziaków na kino... ZresztNo, skNod ja mogę wiedzieć - może oni majNo
jakiś ekwiwalent tego dobrego, co zawiera w sobie macierzyństwo i
ojcostwo... jak Irma patrzy¨a na tego mokrzaka! jakim trzeba być, żeby na
ciebie tak patrzono... i w każdym razie ani Bol-Kunac, ani Irma, ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy nie w¨ożNo z¨otych koszul, a czy to
ma¨o? Do diabla - niczego więcej od ludzi nie wymagam!
.. .Nie tak prędko, powiedzia¨ do siebie. Znajdß najważniejsze. Jesteś
z nimi, czy przeciwko nim? Jest jeszcze trzecie wyjście - mieć wszystko w
nosie. Ale mnie nie jest wszystko jedno. Ach, jak ja bym chcia¨ być
cynikiem, jak ¨atwo, prosto i przyjemnie jest być cynikiem!... no, coś
takiego - przez ca¨e życie robiNo ze mnie cynika, starajNo się, nie ża¨ujNoc
si¨ i środków, ku¨, najpiękniejszych frazesów, papieru, nie ża¨ujNo pięści,
nie ża¨ujNo ludzi, niczego im nie żal, żebym tylko zosta¨ cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiście
przeciw - nie znoszę lekceważenia, nienawidzę elit, nienawidzę wszelkiej
nietolerancji, i nie lubię, och, jak ja nie lubię, kiedy mnie bijNo po
mordzie i wyganiajNo precz... I jestem za, ponieważ lubię ludzi mNodrych,
utalentowanych, nienawidzę g¨upców, nienawidzę tępaków, nienawidzę z¨otych
koszul, faszystów i jest jasne, że do niczego nie dojdę, zbyt ma¨o o nich
wiem, a z tego co wiem, co widzia¨em sam, rzuca się w oczy raczej to, co z¨e
- okrucieństwo, pogarda, odcz¨owieczenie, wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, którNo kochani, i Irma, którNo kocham, i
Golem, którego szanuję, i Bol-Kunac, i pryszczaty nihilista... a kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare ścierwo, faszysta i demagog, i ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w z¨otych koszulach, i Fawor... Co prawda, z drugiej strony - jest z nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki genera¨ Pferd - nie znoszę genera¨ów,
przeciwko zaś Teddy i z pewnościNo jeszcze wielu takich jak Teddy... Tak,
większościNo g¨osów niczego się tu nie rozwiNoże. To coś w rodzaju
demokratycznych wyborów - większość zawsze popiera ¨obuzów...
Oko¨o drugiej przysz¨a Diana, Diana Zwyczajna i Weso¨a w ciasno
przepasanym bia¨ym fartuchu, uczesana i podmalowana.
- Jak idzie praca? - zapyta¨a.
- P¨onę - odpowiedzia¨. - Spalam się, świecNoc innym.
- Fakt, dużo dymu. Choćbyś okno otworzy¨... Chcesz jeść?
- Tak, do diab¨a! - odpar¨ Wiktor. Przypomnia¨ sobie, że nie jad¨
śniadania.
- Do diab¨a, w takim razie idziemy!
Zeszli do jadalni. Przy d¨ugich sto¨ach, w solennym milczeniu ch¨eptali
dietetycznNo zupę "Bracia w sapiencji", poczerniali z fizycznego zmęczenia.
Gruby trener w opiętym granatowym swetrze chodzi¨ za ich plecami, klepa¨ po
ramionach, targa¨ im czupryny i uważnie zaglNoda¨ do talerzy.
- Poznam cię teraz z pewnym cz¨owiekiem - oznajmi¨a Diana. - Zjemy
razem obiad.
- Co to za jeden? - z niezadowoleniem zapyta¨ Wiktor. Mia¨ ochotę
milczeć przy jedzeniu.
- Mój mNoż - odrzek¨a Diana. - Mój by¨y mNoż.
- Aha - powiedzia¨ Wiktor. - Aha. No cóż... Bardzo mi milo.
Co też przysz¨o jej do g¨owy, pomyśla¨ smętnie. I komu to potrzebne.
Popatrzy¨ ża¨ośnie na Dianę, ale już zmierzali szybko do s¨użbowego stolika
w kNocie sali. MNoż wsta¨ na ich powitanie, żó¨toskóry, garbatonosy, w
ciemnym garniturze i w czarnych rękawiczkach. Nie poda¨ Wiktorowi ręki,
tylko sk¨oni¨ się i powiedzia¨ nieg¨ośno:
- Dzień dobry, cieszę się, że pana widzę.
- Baniew - przedstawi¨ się Wiktor z fa¨szywNo serdecznościNo, która go
zawsze ogarnia¨a na widok mężów.
- My się w¨aściwie już znamy - stwierdzi¨ mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
- Ach tak! - zawo¨a¨ Wiktor. - Ależ oczywiście! Muszę się panu
przyznać, że moja pamięć... - zamilk¨. - Chwileczkę - zapyta¨. - Jaki
Zurtzmansor?
- Pawe¨ Zurtzmansor. Pan zapewne mnie czyta¨, a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczy¨ pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliśmy
się w jeszcze jednym miejscu w nader niemi¨ych okolicznościach... Może
usiNodziemy?
Wiktor usiad¨. No dobrze, pomyśla¨. Niech tak będzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyśla¨? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor - nie wiedzieć czemu mNoż Diany, czyli garbonosy tancerz,
grajNocy tancerza, który gra tancerza, który tak naprawdę jest mokrzakiem,
albo nawet czterema mokrzakami naraz, albo nawet pięcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor nie mia¨ "okularów", jakby rozp¨ynę¨y się po
ca¨ej twarzy barwiNoc jNo na latynoamerykański kolor. Diana z dziwnym,
nieomal macierzyńskim uśmiechem patrzy¨a to na niego, to na swojego męża. I
to by¨o nieprzyjemne. Wiktor poczu¨ coś w rodzaju zazdrości, której do tej
pory nigdy nie doznawa¨, kiedy mia¨ do czynienia z mężami. Kelnerka
przynios¨a zupę.
- Dziękuję - automatycznie powiedzia¨ Wiktor. WziNo¨ ¨yżkę i zaczNo¨
jeść nie czujNoc smaku. Zurtzmansor również jad¨, spoglNodajNoc spode ¨ba na
Wiktora - bez uśmiechu, ale z jakimś rozbawionym wyrazem twarzy. Rękawiczek
nie zdjNo¨, ale sposób w jaki pos¨ugiwa¨ się ¨yżkNo, w jaki ¨ama¨ chleb,
używa¨ serwetki, świadczy¨ o starannym wychowaniu.
- To znaczy, że jednak jest pan tym s¨awnym Zurtzmansorem - stwierdzi¨
Wiktor - filozofem...
- Obawiam się, że nie - odpar¨ Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam się, że z tym s¨ynnym filozofem mam teraz zwiNozek nadzwyczaj
odleg¨y.
Wiktor nie znalaz¨ odpowiedzi i postanowi¨ od¨ożyć rozmowę.
Ostatecznie, to nie ja jestem inicjatorem spotkania, nie ma co się pchać,
skoro on chcia¨ się ze mnNo zobaczyć, to niech sam zaczyna... Przyniesiono
drugie danie. Nadzwyczaj uważnie Wiktor zaczai kroić mięso. Przy d¨ugich
sto¨ach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczękajNoc nożami i widelcami. A
przecież siedzę tu jak g¨upi, pomyśla¨ Wiktor. Brat w sapiencji. Ona
prawdopodobnie kocha go do tej pory. Zachorowa¨, musieli się rozstać, ale
ona nie chcia¨a się rozstać, bo inaczej po co by jecha¨a do tej dziury -
żeby wynosić nocniki Roschepera? I często się widujNo, on zakrada się do
sanatorium, zdejmuje opaskę i tańczy z niNo. Przypomnia¨ sobie, jak oni
oboje tańczyli - dwa go¨Nobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywać - obchodzi. Tylko - co
mianowicie? Oni zabrali mi córkę, ale jestem o niNo zazdrosny nie jak
ojciec. Odebrali mi kobietę, ale jestem zazdrosny o Dianę nie jak mężczyzna.
.. O do diab¨a, skNod takie s¨owa! Zabrali kobietę, zabrali córkę... Córkę,
która zobaczy¨a mnie po raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy może w
trzynastym. Kobietę, którNo znam kilka dni... Ale proszę - jestem zazdrosny
i to nie jak ojciec i nie jak mężczyzna. Tak, by¨oby znacznie prościej,
gdyby on teraz powiedzia¨: "Szanowny panie, wiem wszystko, splami¨ pan mój
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
- Jak idzie praca nad artyku¨em? - zapyta¨ Zurtzmansor.
- Nijak - odpowiedzia¨ Wiktor.
- Ciekawe by¨oby go przeczytać - oznajmi¨ Zurtzmansor.
- A czy pan wie co to ma być za artyku¨?
- Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artyku¨u nie napisze.
- A jeżeli będę musia¨? Mnie genera¨ Pferd nie obroni.
- Widzi pan - powiedzia¨ Zurtzmansor - taki artyku¨ na jakim zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet jeżeli będzie się pan
bardzo starać. IstniejNo ludzie, którzy automatycznie, niezależnie od
w¨asnych chęci, transformujNo na swój sposób każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
- To ßle, czy dobrze? - spyta¨ Wiktor.
- Z naszego punktu widzenia - dobrze. O osobowości cz¨owieka wiadomo
bardzo ma¨o, jeżeli nie liczyć tej części, na którNo sk¨adajNo się odruchy.
Co prawda, osobowość masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowości twórcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informację o rzeczywistości. PorównujNoc znane i dok¨adnie zbadane zjawisko
z odbiciem tego zjawiska w twórczości takiej jednostki, możemy wiele się
dowiedzieć o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informację.
- A czy nie wydaje się panu, że brzmi to nieco obraßliwie? - zapyta¨
Wiktor. Zurtzmansor skrzywi¨ się dziwacznie i spojrza¨ na Wiktora.
- Aha, rozumiem - odpar¨. - Twórca, a nie królik doświadczalny... Ale
widzi pan, wymieni¨em tylko jednNo okoliczność, dzięki której jest pan dla
nas cenny. Inne okoliczności sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistości, mechanizm emocji, sposób pobudzania wyobraßni,
zaspokajanie potrzeby wspó¨przeżywania... W¨aściwie chcia¨em panu pochlebić.
- Wobec tego czuję się pochlebiony - rzek¨ Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania nie majNo żadnego zwiNozku z pisaniem paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemówienie pana prezydenta i przepisujemy je w ca¨ości, przy czym
s¨owa "wrogowie wolności" zamieniamy s¨owami "tak zwane mokrzaki", albo
"pacjenci krwawego lekarza", albo "wilko¨akiz leprozorium"... i moja
psychika nie będzie w tej zabawie w ogóle uczestniczyć.
- To się panu tylko tak wydaje - zaprzeczy¨ Zurtzmansor. - Przeczyta
pan przemówienie i na poczNotek okaże się, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myśli jego stylistykę. Zacznie pan poprawiać styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych sformu¨owań, zacznie pracować wyobraßnia, zemdli pana od
zatęch¨ych s¨ów, zechce pan je ożywić, zastNopić urzędowe ¨garstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisać prawdę.
- Być może - powiedzia¨ Wiktor. - W każdym razie nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artyku¨u.
- A ma pan ochotę pisać coś innego?
- Tak - odpar¨ Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnościNo napisa¨bym,
jak dzieci odesz¨y z miasta. Nowego szczuro¨apa z Hamelin.
Zurtzmansor z zadowoleniem skinNo¨ g¨owNo.
- Świetny pomys¨. Niech pan napisze.
Napisze, z goryczNo pomyśla¨ Wiktor. Twoja mać. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
- Diana - zapyta¨. - A czy nie można by się czegoś napić?
Diana wsta¨a bez s¨owa i wysz¨a.
- A poza tym napisa¨bym z przyjemnościNo o skazanym mieście -
powiedzia¨ Wiktor. - I o niezrozumia¨ej aferze wokó¨ leprozorium. I o z¨ych
czarownikach.
- Ma pan pieniNodze?
- Na razie jeszcze mam.
- Chcia¨em pana zawiadomić, że prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody literackiej leprozorium za ubieg¨y rok. Na ostatnie okrNożenie
wyszed¨ pan razem z Tusowem, ale Tusow ma niniejsze szansę, to oczywiste.
Więc pieniNodze będzie pan mia¨.
- Ta - ak - powiedzia¨ Wiktor. - Coś takiego jeszcze mi się nie
zdarzy¨o. A dużo będzie tych pieniędzy?
- Ze trzy tysiNoce... Nie pamiętam dok¨adnie.
Wróci¨a Diana i nadal bez s¨owa postawi¨a na stole butelkę i jednNo
szklankę.
- Daj jeszcze jednNo szklankę - poprosi¨ Wiktor.
- Ja nie będę pić - oznajmi¨ Zurtzmansor.
- W¨aściwie ja... Hm..
- Ja też nie będę - powiedzia¨a Diana.
- To za "Nieszczęście"? - zapyta¨ Wiktor nalewajNoc.
- Tak. I za "Kotkę". Tak, że na trzy miesiNoce będzie pan mia¨ spokój.
A może na mniej?
- Na jakieś dwa miesiNoce - odpar¨ Wiktor. - Ale nie o to chodzi... A
więc - chcia¨bym zwiedzić wasze leprozorium.
- Oczywiście - rzek¨ Zurtzmansor. - Wręczenie nagrody odbędzie się
w¨aśnie tam. Tylko, że się pan rozczaruje. Żadnych cudów nie będzie. Będzie
dzień wolny od pracy. Oko¨o dziesięciu domków i pawilon szpitalny.
- Pawilon szpitalny - powtórzy¨ Wiktor. - I kogóż tam u was leczNo?
- Ludzi - odpowiedzia¨ Zurtzmansor z dziwnNo intonacjNo. UśmiechnNo¨
się i nagle coś dziwnego sta¨o się z jego twarzNo. Prawe oko by¨o puste i
zjecha¨o do podbródka, usta zrobi¨y się trójkNotne, lewy policzek razem ż
uchem odpad¨ od czaszki i zawis¨. Trwa¨o to zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypad¨ z ręki talerz, Wiktor machinalnie popatrzy¨ za siebie, a kiedy
ponownie spojrza¨ na Zurtzmansora, ten by¨ już jak poprzednio - żó¨ty i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu, powiedzia¨ w myśli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi się tylko wyda¨o? Spiesznie wyciNognNo¨ paczkę papierosów, zapali¨
i wbi¨ wzrok w szklankę. "Bracia w sapiencji" z wielkim ha¨asem wstawali od
sto¨ów i ruszyli do wyjścia przekrzykujNoc się donośnie. Zurtzmansor
powiedzia¨:
- A w ogóle chcielibyśmy, żeby czu¨ się pan bezpiecznie. Nie powinien
się pan niczego obawiać. Zapewne domyśla się pan, że nasza organizacja
zajmuje określone po¨ożenie i cieszy się określonymi przywilejami. Wiele
robimy, więc na wiele się nam pozwala. Pozwala się nam na doświadczenia z
klimatem, pozwala się przygotowywać tych, którzy nas zastNopiNo... i tak
dalej. Nie warto specjalnie się rozwodzić. Niektórzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z b¨ędu. - Zamilk¨ na chwilę.
- Proszę pisać o czym pan chce i jak pan chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeśli będzie pan mia¨ k¨opoty z wydawcami, albo k¨opoty
finansowe, pomożemy panu. W ostateczności, będziemy pana sami wydawać.
Oczywiście dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
Wiktor wypi¨ i pokręci¨ g¨owNo.
- Jasne - stwierdzi¨. - Znowu się mnie kupuje.
- Można to i tak nazwać - odpar¨ Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedzia¨ - istnieje pewien kontyngent czytelników, powiedzmy, chwilowo
niezbyt liczny, który jest niezmiernie zainteresowany pańskNo pracNo. Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny w¨aśnie taki, jaki pan jest.
Niepotrzebny jest nam Baniew - nasz zwolennik i nasz piewca, dlatego też
niech pan nie ¨amie sobie g¨owy zastanawiajNoc się, po czyjej jest pan
stronie. Niech pan będzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twórczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
- WyjNotkowo ulgowe warunki - oznajmi¨ Wiktor. - Carte blanche i w
perspektywie ha¨dy marynowanych minog. W perspektywie oraz w sosie
musztardowym. Jakaż więc wdowa powiedzia¨aby mi "nie"? Zurtzmansor, czy
zdarzy¨o się panu kiedykolwiek zaprzedawać duszę i pióro?
- Tak, naturalnie - odpowiedzia¨ Zurtzmansor. - I wie pan, p¨acono mi
skandalicznie ma¨o. Ale to by¨o tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilk¨ na chwilę. - Nie ma pan racji, Baniew - rzek¨. - My pana nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozosta¨ samym sobNo, obawiamy się, że
pana z¨amiNo. Wielu przecież już z¨amali... Wartości moralne nie sNo na
sprzedaż. Można je zniszczyć, ale nie kupić. Każda określona wartość moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej kradzież lub kupowanie pozbawione
jest sensu. Pan prezydent uważa, że kupi¨ malarza R. Kwadrygę. To pomy¨ka.
Pan prezydent kupi¨ cha¨turszczyka R. Kwadrygę, ale malarz przeciek¨ mu
między palcami i umar¨. A my nie chcemy, żeby Baniew przeciek¨ między
palcami komukolwiek, nawet nam, i umar¨ jako pisarz. Nam sNo potrzebni
artyści, a nie propagandyści.
Wsta¨. Wiktor również wsta¨ czujNoc niezręczność i dumę, nieufność i
poniżenie, rozczarowanie i odpowiedzialność, i coś jeszcze w czym chwilowo
nie umia¨ się zorientować.
- By¨o mi mi¨o porozmawiać z panem - powiedzia¨ Zurtzmansor. - Życzę
powodzenia w pracy.
- Do widzenia - odpar¨ Wiktor.
Zurtzmansor lekko się sk¨oni¨ i odszed¨ z uniesionNo g¨owNo d¨ugim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzy¨ w ślad za nim.
- W¨aśnie za to cię kocham - stwierdzi¨a Diana. Wiktor pad¨ na krzes¨o
i sięgnNo¨ po butelkę.
- Za co? - zapyta¨ z roztargnieniem.
- Za to, że im jesteś potrzebny. Za to, że ty, dziwkarz, pijaczyna,
awanturnik, niechluj i ¨ajdak pomimo wszystko jesteś potrzebny takim
ludziom.
Przechyli¨a się przez stó¨ i poca¨owa¨a Wiktora w policzek. To by¨a
jeszcze jedna Diana - Diana KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Do¨u do Góry.
- Też mi coś - wymamrota¨ Wiktor. - Intelektualiści... Kacyki na
godzinę. Ale to by¨y tylko s¨owa. Bo tak naprawdę nie by¨o to takie proste.
Wiktor wróci¨ do hotelu następnego dnia po śniadaniu. Na pożegnanie
Diana da¨a mu kobia¨kę - ze sto¨ecznych szklarni przys¨ano dla Roschepera
pó¨ puda truskawek i Diana rozsNodnie zdecydowa¨a, że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żar¨oczności nie da rady sam wszystkiego poch¨onNoć.
Posępny portier otworzy¨ drzwi Wiktorowi. Wiktor poczęstowa¨ go
truskawkami, portier wziNo¨ kilka jagód, w¨oży¨ do ust, pożu¨ niczym chleb i
powiedzia¨:
- Okazuje się, że mój szczeniak wszystkim tam u nich kręci¨.
- Dlaczego pan tak o nim mówi - zaprotestowa¨ Wiktor. - To znakomity
ch¨opak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
- No bo la¨em go ile wlezie! - rzek¨ portier odzyskujNoc rezon. -
Stara¨em się... - znowu sposępnia¨. - SNosiedzi żyć nie dajNo. - oznajmi¨. -
A co ja mog¨em? O niczym nie wiedzia¨em.
- Niech pan ich pośle do diab¨a - poradzi¨ Wiktor. - Oni tak z zawiści,
a pański ch¨opak jest rewelacyjny. Ja na przyk¨ad bardzo jestem rad, że
przyjaßni się z mojNo córkNo.
- Ha! - powiedzia¨ portier, znowu odzyskujNoc ducha. - To może kiedyś
się spokrewnimy?
- A co - odpar¨ Wiktor. - To nawet bardzo możliwe... - wyobrazi¨ sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilę śmieli się i żartowali.
- Nie s¨ysza¨ pan wczoraj strzelaniny? - zapyta¨ portier.
- Nie - odpar¨ Wiktor i sta¨ się czujny. - Bo co?
- Tak wysz¨o - powiedzia¨ portier - znaczy, kiedy my wszyscy
rozeszliśmy się, niektórzy, znaczy, zostali. Dobra¨o się paru chojraków,
przecięli druty i - do środka. Na karabiny maszynowe.
- O do diab¨a - rzek¨ Wiktor.
- Sam nie widzia¨em - stwierdzi¨ portier. - Tak ludzie opowiadajNo. -
Rozejrza¨ się na boki, kiwnNo¨ na Wiktora i powiedzia¨ mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam by¨, dosta¨ kulkę. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje się
w domu.
- Paskudna historia - wymamrota¨ Wiktor zmartwiony.
Poczęstowa¨ truskawkami recepcjonistę, wziNo¨ klucz i poszed¨ do
siebie. Nie rozbierajNoc się wykręci¨ numer Teddyego. Synowa Teddyego
zakomunikowa¨a, że na ogó¨ nie jest ßle, przestrzelili mu mięsień, leży na
brzuchu, przeklina i chla wódę. Ona zaś wybiera się dzisiaj do Domu Spotkań
zobaczyć syna. Wiktor poprosi¨, żeby przekaza¨a Teddyemu pozdrowienia,
obieca¨, że wpadnie i od¨oży¨ s¨uchawkę. Powinien jeszcze zadzwonić do Loli,
ale kiedy wyobrazi¨ sobie tę rozmowę, krzyki, wyrzuty - nie zadzwoni¨.
ZdjNo¨ p¨aszcz, popatrzy¨ na truskawki, zszed¨ do kuchni i wyprosi¨ butelkę
śmietanki. Kiedy wróci¨, w pokoju siedzia¨ Pawor.
- Dzień dobry - powiedzia¨ Pawor z oślepiajNocym uśmiechem.
Wiktor podszed¨ do sto¨u, wysypa¨ truskawki do miski, zala¨ śmietankNo,
posypa¨ cukrem i usiad¨.
- No, dzień dobry, dzień dobry - odpar¨ ponuro. - Ma pan mi coś do
powiedzenia?
Nie mia¨ ochoty patrzeć na Pawora. Po pierwsze Pawor by¨ kanaliNo, a po
drugie okazuje się, że nie jest przyjemnie patrzeć na cz¨owieka, którego się
zakapowa¨o. Nawet jeżeli to kanalia i nawet jeżeli zakapowa¨eś go z
najszlachetniejszych pobudek.
- Wiktorze, proszę mnie wys¨uchać - odezwa¨ się Pawor. - Jestem gotów
przeprosić pana. Obaj zachowywaliśmy się idiotycznie - ale ja chyba
bardziej. To wszystko z powodu s¨użbowych k¨opotów. Szczerze proszę o
wybaczenie. By¨oby mi diabelnie przykro, gdybyśmy pogniewali się na siebie z
powodu takiego g¨upstwa.
Wiktor zamiesza¨ truskawki ¨yżeczkNo i zaczNo¨ jeść.
- Jak Boga kocham, ostatnio mi się nie wiedzie - ciNognNo¨ Pawor dalej
- jestem z¨y na ca¨y świat. Nikt mi nie wspó¨czuje, nikt nie pomaga, ta
świnia burmistrz wciNognNo¨ mnie w brudnNo aferę...
- Panie Summan - powiedzia¨ Wiktor. - Niech pan nie udaje idioty.
Nießle pan potrafi udawać, ale ja na szczęście rozszyfrowa¨em pana i
studiowanie pana aktorskich talentów nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nie
chcia¨bym sobie psuć apetytu, więc może pan sobie pójdzie.
- Wiktorze - rzek¨ Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteśmy dorośli. Nie
można przecież przywiNozywać takiej wagi do gadania przy stole. Czyżby pan
uwierzy¨, że te g¨upstwa, które wygadywa¨em, to moje poglNody? Migrena,
przykrości, katar... Czego można wymagać od cz¨owieka w takiej sytuacji?
- Można wymagać, żeby cz¨owiek nie bi¨ mnie z ty¨u kastetem po g¨owie -
wyjaśni¨ Wiktor. - A jeżeli już bije - różnie bywa na świecie - żeby potem
nie udawa¨ przyjaciela.
- Ach więc o to chodzi - odpar¨ Pawor z zadumNo. Jego twarz
niespodziewanie jakby zmizernia¨a. - Niech pan pos¨ucha, wszystko panu
wyt¨umaczę. To by¨ czysty przypadek. Nie mia¨em pojęcia, że to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedzia¨, że różnie bywa.
- Panie Summan - oznajmi¨ Wiktor oblizuj Noc ¨yżkę. - Nigdy nie
przepada¨em za ludßmi pańskiej profesji. Jednego nawet zastrzeli¨em - by¨
bardzo odważny w sztabie, kiedy oskarża¨ oficerów o nielojalność, ale kiedy
go pos¨ano na pierwszNo linię... Więc niech się pan wynosi.
Jednakże Pawor nie wyniós¨ się. Zapali¨ papierosa, za¨oży¨ nogę na nogę
i rozwali¨ się w fotelu. Jasne - ch¨op jak dNob, na pewno zna karate, w
kieszeni ma kastet... Dobrze by¨oby się rozz¨ościć... Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
- Widzę, że pan dużo wie - stwierdzi¨ Pawor. - To niedobrze. Mam na
myśli - dla pana. No, dobra. Jednego tylko pan nie wie, że ja osobiście
szczerze pana lubię i szanuję. Niech się pan nie wzdryga i nie udaje, że
zbiera się panu na wymioty. Mówię serio. Z przyjemnościNo gotów jestem
wyrazić ubolewanie z powodu incydentu z kastetem. Przyznaję nawet, że
wiedzia¨em kogo biję, ale nie mia¨em innego wyjścia. Za rogiem leży jedyny
świadek, atu jeszcze pan nadszed¨... No więc jedyne co mog¨em zrobić, to
uderzyć pana możliwie delikatnie i tak zresztNo zrobi¨em. Za co jak
najszczerzej przepraszam.
Pawor wykona¨ arystokratyczny gest. Wiktor patrzy¨ na niego nawet z
niejakiego rodzaju ciekawościNo. W sytuacji tej by¨o coś nowego, coś czego
jeszcze nigdy nie doświadczy¨ i co nawet trudno by¨o sobie wyobrazić.
- Jednakże przepraszać za to, że jestem funkcjonariuszem wiadomego
departamentu - mówi¨ dalej Pawor - nie mogę i zresztNo nie chcę, mówiNoc
szczerze. Proszę sobie nie wyobrażać, że tam u nas zebrali się sami
dusiciele wolnej myśli i ¨ajdaki karierowicze. Tak - pracuję w
kontrwywiadzie. Tak - wykonuję brudnNo robotę. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta robota nie istnieje. Pan w swoich powieściach przedstawia
podświadomość, swoje s¨awetne libido, no a ja to robię inaczej... O
szczegó¨ach panu nie opowiem, bo nie mogę, zresztNo, sam pan się pewnie
wszystkiego domyśla. Tak, śledzę leprozorium, nienawidzę tych mokrych
stworów, boję się ich - i nie tylko o siebie się boję, boję się o wszystkich
ludzi, którzy sNo coś warci. O pana na przyk¨ad. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, cz¨owiek emocji, ach, och - i koniec rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli - o losy ludzkości. Nie podoba
się panu prezydent - dyktator, tyran, idiota... Ale nadciNoga taka
dyktatura, jaka się wam, wolnym artystom, nawet nie śni¨a. Wczoraj w
restauracji nagada¨em g¨upstw, ale by¨o w tym racjonalne ziarno - cz¨owiek
jest zwierzęciem anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
będzie wystarczajNoco mocny. A więc pańskie ulubione mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturę, że dla zwyk¨ego cz¨owieka po prostu nie będzie już miejsca.
Pan myśli, że jeśli ktoś cytuje Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
cz¨owiek patrzy na pana i widzi jedno wielkie gówno, i wcale mu pana nie
żal, dlatego że i wed¨ug Hegla jest pan gównem i wed¨ug Zurtzmansora także
gównem. Gównem zdefiniowanym. A to co się znajduje poza granicami tej
definicji - już go nie interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyśla panu, no, w ostatecznym wypadku każe posadzić,
ale potem wypuści z okazji święta narodowego i pe¨en najlepszych uczuć
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor popatrzy na pana przez lupę
i zakwalifikuje - psie gówno nie nadajNoce się do niczego - i wnikliwie
kierowany wielkim intelektem, przemyśleniami światowej filozofii, strzepnie
brudnNo ścierkNo do wiadra na śmiecie i zapomni, że pan kiedyś istnia¨...
Wiktor aż przesta¨ jeść. To by¨o dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwowa¨ się, wargi mu drża¨y, z twarzy odp¨ynę¨a krew, nawet oddycha¨ z
trudem. Wyraßnie wierzy¨ w to co mówi¨, w jego oczach zastyg¨o przerażajNoce
widmo straszliwego świata. No, no powiedzia¨ do siebie Wiktor ostrzegawczo.
To przecież wróg, oprawca. To przecież aktor, próbuje cię kupić za z¨amany
szelNog... Nagle zrozumia¨, że ze wszystkich si¨ stara odepchnNoć się od
Pawora. To przecież urzędnik, nie zapominaj o tym. Z definicji nie może
kierować się ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie. KażNo
mu bronić mokrzaków - będzie ich bronić. Znam te ścierwa, niejednego już
widzia¨em...
Pawor wziNo¨ się w garść i uśmiechnNo¨.
- Wiem co pan myśli - powiedzia¨. - Na pańskiej twarzy widać jak próbuj
e pan odgadnNoć - czego ten typ się przyczepi¨, czego ode mnie chce. Proszę
więc sobie wyobrazić, że niczego od pana nie chcę. Po prostu szczerze pragnę
pana ostrzec, żeby pan się zorientowa¨ w sytuacji i stanNo¨ po w¨aściwej
stronie... - boleściwie wyszczerzy¨ zęby. - Nie chcę, żeby pan sta¨ się
zdrajcNo ludzkości. Potem ocknie się pan - i będzie za póßno... Nie mówię
już o tym, że w ogóle powinien się pan stNod wynieść i przyszed¨em tu, by
pana do tego namówić. NadchodzNo ciężkie czasy, zwierzchność jest w stadium
s¨użbowej gorliwości, niektórym dano do zrozumienia, że niby kiepsko
pracujecie, panowie, jakieś nieporzNodki... Ale to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja chcę, żeby pan zrozumia¨ to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co będzie jutro. Jutro oni jeszcze będNo siedzieć u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynów... - znowu wyszczerzy¨
zęby. - Ale za jakieś dziesięć lat...
Wiktor już nie dowiedzia¨ się, co będzie za dziesięć lat. Drzwi otwar¨y
się bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych p¨aszczach i Wiktor od
razu wiedzia¨ co to za jedni. Automatycznie ścisnę¨o go w do¨ku i pokornie
wsta¨, czujNoc md¨ości i bezsilność. Ale powiedziano mu: "Siadać, a
Faworowi": "Wstać".
- Pawor Summan, jest pan aresztowany.
Pawor, bia¨y, nawet jakoś niebieskawo bia¨y jak odciNogane mleko, wsta¨
i powiedzia¨ ochryple.
- Nakaz.
Pokazali mu jakiś papierek i kiedy patrzy¨ na ten świstek niewidzNocymi
oczami, ujęli go pod ¨okcie, wyprowadzili i zamknęli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal siedzia¨ jakby wypuszczono z niego powietrze, patrzy¨ na miskę z
truskawkami i powtarza¨ sobie: "niech się zagryzajNo wzajemnie, niech się
zagryzajNo..." WciNoż czeka¨ na odg¨os zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale się nie doczeka¨. Wtedy zapali¨ i czujNoc, że już d¨użej nie może
tak siedzieć, czujNoc, że musi z kimś porozmawiać, zapomnieć, albo
ostatecznie napić się z kimś wódki, wyszed¨ na korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli, że on jest u mnie. Nie, to wcale nie jest interesujNoce.
Nic interesujNocego w tym nie ma... Na klatce schodowej majaczy¨ wysoki
profesjonalista. By¨o tak niezwyczajnie widzieć go samego, że Wiktor
obejrza¨ się i rzeczywiście - w kNocie na kanapie siedzia¨ m¨ody mężczyzna z
teczkNo i rozk¨ada¨ gazetę.
- A, otóż i on - powiedzia¨ wysoki. M¨ody mężczyzna spojrza¨ na
Wiktora, wsta¨ i zaczai sk¨adać gazetę. - W¨aśnie wybiera¨em się do pana -
powiedzia¨ wysoki. - Ale jeżeli już tak wysz¨o, chodßmy do nas, tam będzie
spokojniej.
Wiktorowi by¨o wszystko jedno dokNod pójdzie, więc pokornie powlók¨ się
na drugie piętro. Wysoki
d¨uższNo chwilę otwiera¨ drzwi numer trzysta dwanaście. Mia¨ ca¨y pęk
kluczy i zdaje się, wypróbowa¨ je wszystkie. Tymczasem Wiktor i m¨ody
cz¨owiek w okularach stali obok siebie, i m¨ody cz¨owiek mia¨ bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor zaś zastanawia¨ się, co by się sta¨o, gdyby
dać mu teraz w ¨eb. wyrwać teczkę i pobiec korytarzem. Potem weszli do
środka i m¨ody cz¨owiek natychmiast wyszed¨ do sypialni po lewej stronie, a
wysoki powiedzia¨ do Wiktora: "Chwileczkę" i oddali¨ się do sypialni po
prawej stronie. Wiktor usiad¨ przy stole ze szlachetnego drewna i zaczNo¨
wodzić palcem po szorstkich kó¨kach pozostawionych na politurze przez
szklanki i kieliszki. KrNożków by¨o mnóstwo, ze sto¨em nikt się nie cacka¨,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, k¨adziono na nim zapalone papierosy
i co najmniej raz strzNośnięto atrament z pióra. Potem ze swojej sypialni
wyszed¨ m¨ody cz¨owiek - tym razem bez teczki i marynarki, w domowych
kapciach, z gazetNo w jednej ręce i pe¨nNo szklankNo w drugiej. Usiad¨ w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej sypialni pojawi¨ się wysoki
z tacNo, którNo postawi¨ na stole. Na tacy sta¨a zaczęta butelka szkockiej,
szklanka i leża¨o spore, kwadratowe pude¨ko.
- Najpierw formalności - powiedzia¨ wysoki. - Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrza¨ się, wziNo¨ z biurka szklany kubeczek na o¨ówki,
zajrza¨ do niego, wytrzNosnNo¨, dmuchnNo¨ i postawi¨ na tacy. - A więc
formalności - powtórzy¨.
Wyprostowa¨ się, stanNo¨ w postawie zasadniczej i surowo wyba¨uszy¨
oczy. M¨ody cz¨owiek od¨oży¨ gazetę, wsta¨ również, ze znudzeniem patrzNoc w
ścianę. Wtedy Wiktor podniós¨ się również.
- Wiktorze Baniew! - przemówi¨ wysoki urzędowo wznios¨ym tonem. -
Szanowny panie! W imieniu i na specjalne polecenie pana prezydenta, mam
zaszczyt wręczyć panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej klasy" w nagrodę za
szczególne us¨ugi okazane departamentowi, który mam honor tu reprezentować!
Otworzy¨ granatowe pude¨ko, uroczyście wyjNo¨ z niego medal na bia¨ej
wstNożeczce z mory i zaczNo¨ przypinać go do piersi Wiktora. M¨ody cz¨owiek
zareagowa¨ grzecznymi oklaskami. Następnie wysoki wręczy¨ Wiktorowi
legitymację i pude¨ko, uścisnNo¨ mu d¨oń, cofnNo¨ się o krok, przez chwilę z
zachwytem kontemplowa¨ i też zaklaska¨. Wiktor, czujNoc się jak idiota,
również zaczNo¨ klaskać.
- A teraz trzeba to oblać - oznajmi¨ wysoki
Wszyscy usiedli. Wysoki rozla¨ whisky, sobie wziNo¨ kubeczek na o¨ówki.
- Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedzia¨.
Wszyscy ponownie wstali, wymienili uśmiechy, wypili i znowu usiedli.
M¨ody cz¨owiek w okularach natychmiast wziNo¨ gazetę i zas¨oni¨ się niNo.
- Trzeciej klasy, zdaje się, już pan ma - rzek¨ wysoki. Teraz tylko
jeszcze pierwsza i będzie pan pe¨nym kawalerem. Bezp¨atne przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
- Nie pamiętam - odpar¨ Wiktor. - Coś tam by¨o, pewnie zabi¨em kogoś...
A, przypomnia¨em sobie. To za kitchegański przyczó¨ek.
- O! - rzuci¨ wysoki i znowu rozla¨ whisky. - A ja na wojnie nie by¨em.
Nie zdNoży¨em.
- Mia¨ pan szczęście - stwierdzi¨ Wiktor. Wypili. - MówiNoc między
nami, nie mam pojęcia za co dosta¨em ten medal.
- Przecież powiedzia¨em - za szczególne zas¨ugi.
- Za Summana, czy jak? - zapyta¨ Wiktor, uśmiechajNoc się gorzko.
- Niech pan przestanie! - rzek¨ wysoki. - Jest pan przecież ważnNo
osobistościNo, przecież tam, w ko¨ach. .. - niejasno pomacha¨ rękNo dooko¨a
ucha.
- W jakich znowu ko¨ach... - powiedzia¨ Wiktor.
- Wiemy, wiemy! - figlarnie zawo¨a¨ wysoki. - Wszyscy wiemy. Genera¨
Pferd, genera¨ Pukki, pu¨kownik Bambarcha... Brawo.
- Pierwszy raz s¨yszę - odpar¨ Wiktor nerwowo.
- RozpoczNo¨ sprawę pu¨kownik. Nikt, jak pan sam rozumie, nie
protestowa¨ - ja myślę! No, a potem genera¨ Pferd by¨ z raportem u
prezydenta i podsunNo¨ mu wniosek na pana... - Wysoki roześmia¨ się. -
Podobno by¨o niez¨e kino. Stary wrzeszcza¨: "Jaki Baniew? Kuplecista? Za
nic!" Ale genera¨ do niego, tak surowo: "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
S¨owem uda¨o się. Staruszek nawet się wzruszy¨, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam między wami zasz¨o?
- Nic takiego - niechętnie odpowiedzia¨ Wiktor. - Posprzeczaliśmy się
na temat literatury.
- Rzeczywiście pisze pan ksiNożki? - zapyta¨ wysoki.
- Tak. Jak pu¨kownik Lawrence.
- I jak, przyzwoicie p¨acNo?
- Też będę chyba musia¨ spróbować - oznajmi¨ wysoki. - Tylko, że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
- Tak, czasu brakuje - zgodzi¨ się Wiktor. Przy każdym ruchu medal
kiwa¨ się i stuka¨ po żebrach. Wrażenie by¨o takie, jak przy kataplazmach.
Że jak się zdejmie, od razu będzie lżej. - Wie pan - rzek¨ wstajNoc - ja już
sobie pójdę. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
Wysoki natychmiast się poderwa¨.
- Do widzenia - powiedzia¨.
- Do widzenia.
- Mam honor pożegnać - sk¨oni¨ się wysoki. M¨ody cz¨owiek w okularach
opuści¨ gazetę i sk¨oni¨ się.
Wiktor wyszed¨ na korytarz i natychmiast zdar¨ z siebie medal. Mia¨
okropnNo ochotę wrzucić go do kosza na śmiecie, ale się powstrzyma¨ i
wsadzi¨ go do kieszeni. Zszed¨ na dó¨ do kuchni, wziNo¨ butelkę dżinu, a
kiedy wraca¨, recepcjonista oznajmi¨:
- Panie Baniew, dzwoni¨ do pana pan burmistrz. Nie by¨o pana w pokoju i
ja...
- Czego chcia¨? - ponuro zapyta¨ Wiktor.
- Prosi¨, żeby pan do niego niezw¨ocznie zadzwoni¨. Idzie pan do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
- Proszę mu powiedzieć, żeby mnie poca¨owa¨ w dupę - odpar¨ Wiktor. -
Teraz wy¨Noczę u siebie telefon, a jeżeli on zadzwoni proszę mu w¨aśnie tak
powtórzyć: pan Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, poca¨owa¨ go w dupę.
ZamknNo¨ się w swoim pokoju, wy¨Noczy¨ telefon i z jakiegoś powodu
przykry¨ go poduszkNo. Potem usiad¨ przy swoim stole, nala¨ dżinu i nie
rozwadniajNoc go, wypi¨ duszkiem ca¨No szklankę. Dżin sparzy¨ gard¨o i
prze¨yk. Wtedy z¨apa¨ ¨yżkę i zaczNo¨ zjadać truskawki ze śmietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyć, mam dosyć, myśla¨. Nic nie chcę, ani orderów,
ani honorariów, ani waszej ja¨mużny, nie potrzeba mi waszej opieki, ani
waszej nienawiści, ani waszej mi¨ości, zostawcie mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŚcisnNo¨ rękami g¨owę,
żeby nie widzieć przed sobNo sinawobia¨ej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pysków w jednakowych p¨aszczach. Genera¨ Pferd z wami, genera¨
Buttock, genera¨ Arschmann razem z waszymi uściskami i orderami, i
Zurtzmansor z odklejonNo twarzNo... WciNoż próbowa¨ zrozumieć, co mu to
przypomina. Wypi¨ jeszcze pó¨ szklanki i zrozumia¨, że w konwulsjach zwija
się na dnie okopu, a ziemia wywraca się pod nim, ca¨e warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu, bazaltu, lawy wypierajNo się wzajemnie, jęczNoc z
wysi¨ku wypuczajNo się, wybrzuszajNo i przy okazji, nie zwracajNoc uwagi,
wyciskajNo go na górę, coraz wyżej, wyduszajNo z okopu, wznoszNo nad
ziemiNo, a czasy sNo ciężkie, w¨adza ma atak s¨użbowej gorliwości, zwrócono
uwagę, że kiepsko pracujecie, a on tu na widoku, goluteńki zas¨ania oczy
rękami, wypchnięty z okopu. Opaść by na dno, myśla¨. Opaść by na samo dno,
żeby nikt nie s¨ysza¨ i nie widzia¨. Opaść by na dno jak ¨ódß podwodna i
ktoś mu podpowiedzia¨: uciec radarom. Tak, tak. Opaść by na dno jak ¨ódß
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie dać znać o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
Milczę. Sami się wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposób nie mogę zostać
cynikiem? Opaść by na dno jak ¨ódß podwodna, uciec radarom, leżeć i spać.
Opaść by na dno jak ¨ódß podwodna, powtarza¨, swoich sygna¨ów nigdzie nie
s¨ać. Poczu¨ już rytm, i od razu przysz¨o: dość mam po uszy, po czubek
g¨owy. Wszystko mi zbrzyd¨o. Zbrzyd¨o mi do dna... Nadal sobie dżinu i
wypi¨. Wódka, gitara, muzyka, pieśń, opaść by na dno jak ¨ódß podwodna...
Gdzie jest banjo, pomyśla¨. Gdzie ja podzia¨em banjo? Wlaz¨ pod ¨óżko i
wyciNognNo¨ banjo. Mam was wszystkich gdzieś, pomyśla¨. Och, do jakiego
stopnia mam was gdzieś! Opaść by na dno jak ¨ódß podwodna, uciec radarom.
Rytmicznie uderza¨ po strunach i w tym rytmie poczNotkowo stó¨, a następnie
ca¨y świat zaczai przytupywać i poruszać ramionami. Wszyscy genera¨owie i
pu¨kownicy, wszyscy mokrzy ludzie z odpadajNocymi twarzami, wszystkie
departamenty bezpieczeństwa, wszyscy prezydenci i Pawor Summan, któremu
wykręcano ręce i bito po mordzie... Dość mam po uszy, po czubek g¨owy, Boże
jak ja mam serdecznie dość, wódka, gitara, muzyka, pieśń. Opaść by na dno,
opaść by na dno... Uciec radarom, leżeć i spać... ¸ódß podwodna... i wypić
do dna i do ostatka... ¨agier nie matka.
*
Do drzwi już od dawna ktoś puka¨ coraz g¨ośniej i g¨ośniej i Wiktor
wreszcie us¨ysza¨, ale się nie przestraszy¨, dlatego że to nie by¨o TO
pukanie. Zwyczajne, cieszNoce uszy pukanie normalnego cz¨owieka, który się
z¨ości, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzy¨ drzwi. To by¨ Golem.
- Weso¨o panu? - zapyta¨. - Pawora aresztowano.
- Wiem, wiem - odpowiedzia¨ weso¨o Wiktor. - Niech pan siada i
s¨ucha... Golem nie usiad¨, ale Wiktor i tak uderzy¨ w struny i zaśpiewa¨:
Dość mam po uszy, po czubek g¨owy, Boże, jak ja mam serdecznie dość,
Opaść by na dno, jak ¨ódß podwodna, Wszystkim radarom uciec na z¨ość.
- Dalej jeszcze nie mam. - krzyknNo¨. - Dalej będzie kac, spać, pić,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan s¨ucha:
Kurwa, czy wódka, nic nie pomog¨o. Kurwa paskuda, po wódce kac. Opaść
by na dno jak ¨ódß podwodna, Uciec radarom, leżeć i spać.
Wszystko mi zbrzyd¨o, zbrzyd¨o mi do dna. Wódka, gitara, muzyka, pieśń.
Opaść by na dno jak ¨ódß podwodna, Opaść by na dno i mieć to gdzieś.
- Koniec! - krzyknNo¨ i rzuci¨ banjo na ¨óżko. Poczu¨ ogromnNo ulgę,
jak gdyby coś się zmieni¨o, jakby nagle sta¨ się bardzo potrzebny, tam nad
okopem na oczach wszystkich - oderwa¨ d¨onie od zmrużonych oczu, spojrza¨ na
szare, brudne pole, na zardzewia¨y drut kolczasty, szare tobo¨y, które
niedawno by¨y ludßmi, niemrawNo, monotonnNo krzNotaninę, którNo kiedyś
nazywano życiem i ze wszystkich stron ludzie zaczęli wstawać z okopu, ktoś
cofnNo¨ palec ze spustu...
- Zazdroszczę panu - powiedzia¨ Golem. - Ale czy nie czas usiNość do
artyku¨u?
- Mowy nie ma - odrzek¨ Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich wszystkich gdzieś. I niech pan wreszcie usiNodzie do diab¨a! Jestem
pijany, i, i niech się pan też napije. Proszę się rozebrać... Niech się pan
rozbiera, do kogo mówię! - wrzasnNo¨. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije! Nic pan nie rozumie, chociaż jest pan prorokiem. A ja na to nie
pozwolę. Nie rozumieć - to moja prerogatywa. Na tym świecie wszyscy zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co być powinno, co jest i co będzie, i ogromnie
brakuje ludzi, którzy nie rozumiejNo. Zastanawia¨ się pan kiedyś, na czym
polega moja wartość? Tylko na tym, że nie rozumiem. Ods¨aniajNoc przede mnNo
olśniewajNoce perspektywy - ale ja mówię, nie, nic z tego nie rozumiem.
Og¨upiajNo mnie teoriami uproszczonymi do granic możliwości - ale ja mówię,
nie, nadal nic nie rozumiem... W¨aśnie dlatego jestem potrzebny... Chce pan
truskawek? Chociaż zdaje się, że już wszystkie zjad¨em. W takim razie
zapalimy sobie...
Wsta¨ i przespacerowa¨ się po pokoju. Golem ze szklankNo w ręku
obserwowa¨ go nie odwracajNoc g¨owy.
- To zdumiewajNocy paradoks, Golem. By¨y czasy, kiedy wszystko
rozumia¨em. Mia¨em szesnaście lat, by¨em starszym rycerzem Legii, rozumia¨em
absolutnie wszystko i na nic nikomu nie by¨em potrzebny! W jakiejś bijatyce
rozwalono mi g¨owę, miesiNoc przeleża¨em w szpitalu, a wszystko sz¨o swojNo
kolejNo - Legia zwycięsko maszerowa¨a naprzód beze mnie, pan prezydent
nieub¨aganie stawa¨ się panem prezydentem - także beze mnie. Wszyscy
świetnie obchodzili się beze mnie. Potem to samo powtórzy¨o się na wojnie.
By¨em oficerem, dostawa¨em ordery i naturalnie wszystko rozumia¨em.
Przestrzelono mi pierś, trafi¨em do szpitala - no i co, czy ktoś
zainteresowa¨ się, gdzie jest Baniew, co się sta¨o z Baniewem, gdzie się
podzia¨ nasz odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wa¨a! Ale za to
kiedy przesta¨em rozumieć cokolwiek - o, wtedy wszystko się zmieni¨o.
Wszystkie gazety mnie zauważy¨y. Wszystkie departamenty. Pan prezydent
osobiście zaszczyci¨... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkość - cz¨owiek,
który nie rozumie! Wszyscy go znajNo, troszczNo się o niego genera¨owie i
pokój... e - e... pu¨kownicy, jest okropnie potrzebny mokrzakom, uważa się,
że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego? A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiad¨. - Bardzo jestem pijany? - zapyta¨.
- Owszem - powiedzia¨ Golem. - Ale to nieważne, niech pan mówi dalej.
Wiktor roz¨oży¨ ręce.
- To już wszystko - oznajmi¨ przepraszajNoco. - Wyczerpa¨em się... Może
zaśpiewać panu?
- Niech pan śpiewa - zgodzi¨ się Golem.
Wiktor wziNo¨ banjo i zaczai śpiewać. Zaśpiewa¨ "Piosenkę dzielnych
żo¨nierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, któremu byk wybi¨
jedno oko i który dlatego poszed¨ na zielonNo państwowNo granicę", potem
"Dość mam po uszy", potem "Miasto obojętnych", potem o prawdzie i k¨amstwie,
potem znowu "Dość mam po uszy", potem hymn państwowy na melodię "Ach, co za
nóżki", ale zapomnia¨ s¨ów, pomyli¨ zwrotki i od¨oży¨ banjo.
- Znowu wyczerpa¨em się - oznajmi¨ ze smutkiem. - Więc powiada pan, że
aresztowano Pawora? A ja o tym wiem. Siedzia¨ akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi... Czy pan wie, co on chcia¨ powiedzieć, tylko nie zdNoży¨? Że za
dziesięć lat mokrzaki opanujNo kulę ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
- Raczej wNotpię - powiedzia¨ Golem. - ZresztNo, po co nas likwidować?
Sami się wzajemnie zlikwidujemy.
- A mokrzaki?
- Być może nie pozwolNo nam się zlikwidować... Trudno powiedzieć.
- A być może jeszcze pomogNo? - rzek¨ Wiktor z pijackim uśmiechem. -
Przecież my nawet zabijać nie umiemy. Dziesięć tysięcy lat wybijamy się i
rezultaty wciNoż sNo nie najlepsze... Proszę pos¨uchać, Golem, po co pan
mnie ok¨amywa¨ opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale nie sNo chorzy, sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żó¨ci...
- Hm - mruknNo¨ Golem. - SkNod ma pan takie informacje? Nic o tym nie
wiem.
- Dobra, dobra, więcej mnie pan nie oszuka. Rozmawia¨em z Żur,., z
Zu... Zurtzmansorem. Wszystko mi opowiedzia¨ - tajny instytut... za¨ożyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulować genera¨em Pferdem bezgranicznie d¨ugo. Ale tak naprawdę
- to sNo kacyki na piętnaście minut. Genera¨ zeżre ich razem z opaskami i
rękawiczkami, kiedy się przeg¨odzi... Fu, do diab¨a, ależ ja jestem pijany -
wszystko p¨ynie...
Trochę jednak udawa¨. Wyraßnie widzia¨ przed sobNo grubo ciosanNo,
szarawNo twarz i maleńkie, niezwykle czujne oczka.
- I Zurtzmansor powiedzia¨ panu, że jest zdrowy?
- Tak - oznajmi¨ Wiktor. - ZresztNo nie pamiętam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widać. Golem poskroba¨ podbródek krawędziNo szklanki.
- Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastrój. Chce pan, żebym opowiedzia¨ wszystko czego się domyślam i
co wiem o mokrzakach?
- Niech pan mówi - zgodzi¨ się Wiktor. - Tylko proszę więcej nie
k¨amać.
- Choroba okularnicza - powiedzia¨ Golem - to bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilk¨. - Nie, nic panu nie
opowiem.
- E tam - odpar¨ Wiktor. - Przecież pan już zaczNo¨.
- Jestem g¨upi, dlatego zaczNo¨em - stwierdzi¨ Golem. Spojrza¨ na
Wiktora i uśmiechnNo¨ się. - Proszę o pytania - powiedzia¨. - Jeżeli pytania
będNo g¨upie, z przyjemnościNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo się
znowu rozmyślę.
Ktoś zapuka¨ do drzwi.
- Wynosić się do diab¨a! - wrzasnNo¨ Wiktor. - Jestem zajęty!
- Przepraszam panie Baniew - odezwa¨ się nieśmia¨y g¨os recepcjonisty.
- Ale dzwoni pańska ma¨żonka.
- K¨amstwo! Nie mam żadnej ma¨żonki.. ZresztNo, pardon. Zapomnia¨em.
Dobra, zaraz do niej zadzwonię, dziękuję - z¨apa¨ szklankę, nala¨ po brzegi,
wręczy¨ Goleniowi i rzek¨ - Proszę pić i nie myśleć o niczym. Ja zaraz.
W¨Noczy¨ telefon i nakręci¨ numer Loli. Lola rozmawia¨a bardzo sucho -
daruj, że ci przeszkadzam, ale mam zamiar jechać do Irmy, może będziesz
¨askaw się przy¨Noczyć.
- Nie - odpowiedzia¨ Wiktor. - Nie będę ¨askaw. Jestem zajęty.
- Pomimo wszystko ona jest również twojNo córkNo! Czyżbyś upad¨ tak
nisko..
- Jestem zajęty! - ryknNo¨ Wiktor.
- Nie wzruszajNo cię losy twojej, córki?
- Przestań udawać idiotkę - powiedzia¨ Wiktor. - Zdaje się, że chcia¨aś
pozbyć się Irmy. Pozby¨aś się. Czego ci jeszcze trzeba?
Lola zaczę¨a p¨akać.
- Przestań - rzek¨ Wiktor krzywiNoc się. - Irmie jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. Jedß i sama się przekonaj.
- Ordynarna, bezduszna, egoistyczna świnia - oświadczy¨a Lola i
od¨oży¨a s¨uchawkę. Wiktor zaklNo¨ szeptem, znowu wy¨Noczy¨ telefon i wróci¨
do sto¨u.
- Niech pan pos¨ucha, Golem - powiedzia¨. - Co wy tam wyprawiacie z
moimi dziećmi? Jeśli przygotowujecie sobie zmianę, to ja się nie zgadzam.
- JakNo zmianę?
- No, jakNo... W¨aśnie pytam pana - jakNo?
- O ile mi wiadomo - odpar¨ Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
- To nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
- Kto?
- Dzieci.
- A czy one panu nie powiedzia¨y?
- Jak mi mog¨y cokolwiek powiedzieć, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
- One budujNo nowy świat - rzek¨ Golem.
- A... Tak, to mi powiedzia¨y. Ale to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie pan ok¨amuje, Golem ! Jaki może być nowy świat za drutem
kolczastym? Nowy świat pod komendNo genera¨a Pferda! A jeżeli one się
zarażNo?
- Czym? - zapyta¨ Golem.
- ChorobNo okularniczNo, oczywiście!
- Po raz szósty powtarzam panu, że choroby genetyczne nie sNo
zaraßliwe!
- Szósty, szósty... - wymamrota¨ Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to w
ogóle takiego ta choroba okularnicza? Co przy niej boli? Może to też
tajemnica?
- Nie, to by¨o wszędzie publikowane.
- No to niech pan opowie - zaproponowa¨ Wiktor. - Tylko bez
terminologii.
- W pierwszym okresie - zmiany na skórze. Pryszcze, pęcherze,
szczególnie na rękach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
- Niech pan pos¨ucha, Golem, czy to w ogóle jest ważne?
- W jakim sensie?
- Dla istoty rzeczy.
- Dla istoty - nie - odpar¨ Golem. - Myśla¨em, że to interesujNoce.
- Ja chcę zrozumieć istotę! - oświadczy¨ Wiktor dociekliwie.
- Ale istoty pan nie zrozumie - powiedzia¨ Golem nieco podnoszNoc g¨os.
- Dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
- To jeszcze nie powód - rzek¨ Wiktor.
- A po drugie dlatego, że tego w ogóle nie da się wyt¨umaczyć.
- Tak nigdy nie jest - oświadczy¨ Wiktor. - Pan mi po prostu nie chce
powiedzieć. Ale nie mam żalu. Tajemnica s¨użbowa, rozpowszechnianie,
trybuna¨ wojskowy... Pawora na przyk¨ad zabrali... Bóg z panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budować nowy świat w leprozorium. Czy nie by¨o
innego miejsca?
- Nie by¨o - odpar¨ Golem. - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robót.
- Z automatami - stwierdzi¨ Wiktor. - Widzia¨em. Nic nie rozumiem.
Któryś z was k¨amie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
- Oczywiście, że Zurtzmansor - odpowiedzia¨ Golem z zimnNo krwiNo.
- A być może k¨amiecie obydwaj. Ale ja wierzę wam obu, dlatego, że coś
w was jest... Niech pan mi tylko powie, Golem, czego oni chcNo? Ale
uczciwie.
- Szczęścia - powiedzia¨ Golem.
- Dla kogo? Dla siebie?
- Nie tylko.
- A czyim kosztem?
- Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzek¨ Golem. - Kosztem
trawy, kosztem ob¨oków, kosztem p¨ynNocej wody... kosztem gwiazd.
- Dok¨adnie tak jak my - stwierdzi¨ Wiktor.
- No nie - zaprotestowa¨ Golem. - Zupe¨nie inaczej.
- Dlaczego? My też...
- Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawę, rozpraszamy ob¨oki, spiętrzamy
wodę... Zrozumia¨ mnie pan zbyt dos¨ownie, a to by¨a analogia.
- Nie rozumiem - odrzek¨ Wiktor.
- Uprzedza¨em pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale się domyślam.
- A czy jest ktoś, kto rozumie?
- Nie wiem. Raczej wNotpię. Być może dzieci... Ale nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
Wiktor wziNo¨ banjo i trNoci¨ struny. Palce się nie s¨ucha¨y. Po¨oży¨
banjo na stole.
- Golem - rzek¨. - Jest pan komunistNo. Co u diab¨a robi pan w
leprozorium? Dlaczego pan nie jest na barykadzie? Dlaczego nie na wiecu?
Moskwa nie będzie z pana zadowolona.
- Ja jestem architektem - spokojnie odpar¨ Golem.
- Jaki tam z pana architekt, jeśli pan ni cholery nie rozumie? I w
ogóle niech mi pan przestanie robić wodę z mózgu. Przez godzinę bijemy
pianę, a co mi pan powiedzia¨? Pije pan mój dżin i mNoci mi w g¨owie. Wstyd,
Golem. I do tego k¨amie pan jak najęty.
- Że jak najęty, to przesada - odpowiedzia¨ Golem. - Chociaż nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodów.
- Niech pan mi odda szklankę - zażNoda¨ Wiktor. - Już pan się napi¨ -
nala¨ sobie z butelki i wypi¨. - Diabli pana wiedzNo, Golem. Po co to
wszystko? Dlaczego pan kręci? Jeśli może pan opowiedzieć, to niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co by¨o zaczynać?
- Wyjaśnienie jest bardzo proste - oznajmi¨ niefrasobliwie Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwa¨. A
wszyscy prorocy sNo w takiej samej sytuacji - i dużo wiedzNo, i chcieliby
opowiedzieć, podzielić się informacjNo w mi¨ym towarzystwie, pochwalić się,
żeby przydać sobie powagi. Ale kiedy zaczynajNo opowiadać, pojawia się
dziwne uczucie niewygody, niezręczności... Więc zaczynajNo wibrować tak jak
Pan Bóg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
- Jak pan sobie życzy - powiedzia¨ Wiktor. - Pojadę do leprozorium i
wszystkiego dowiem się bez pana. No, proszę mi coś podpowiedzieć...
Obserwowa¨ z ciekawościNo jak traci w¨adzę w rękach i nogach i myśla¨,
że dobrze by¨oby wypić jeszcze jednNo szklankę do kompletu, uwalić się spać,
a potem obudzić się i pojechać do Diany. Wszystko w¨aściwie zapowiada się
nie najgorzej. W ogóle nie jest najgorzej. Wyobrazi¨ sobie, jak zaśpiewa
Dianie o ¨odzi podwodnej i zrobi¨o mu się zupe¨nie dobrze. WziNo¨ mokre
wios¨o, które leża¨o na rufie, odepchnNo¨ się od brzegu i ¨ódkNo od razu
zako¨ysa¨o. Nie by¨o żadnego deszczu, czerwono zachodzi¨o s¨ońce, więc
pop¨ynNo¨ prosto ku s¨ońcu, a wios¨a odskakiwa¨y od grzbietów fal. Opaść by
na dno... Zapewne by opad¨, ale by¨o mu jakoś g¨upio, dlatego, że nad uchem
leniwie bucza¨ g¨os Golenia:
- .. .Oni sNo bardzo m¨odzi, wszystko przed nimi, a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że cz¨owiek opanuje Wszechświat, ale nie będzie to rumiany
- , umięśniony atleta, i oczywiście cz¨owiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni siebie. Natura nie oszukuje, dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak myśleliśmy, i często nie tak jak byśmy chcieli.
Zurtzmansor, który siedzia¨ na dziobie ¨odzi, odwróci¨ g¨owę, a wtedy
okaza¨o się, że w ogóle nie ma twarzy, twarz trzyma¨ w ręku i twarz patrzy¨a
na Wiktora - sympatyczna twarz, uczciwa, ale robi¨o się niedobrze na jej
widok, a Golem się nie odczepia¨, wciNoż bucza¨...
- Niech pan się k¨adzie spać - wymamrota¨ Wiktor, wyciNogajNoc się na
dnie ¨odzi. Wręgi wciska¨y mu się w boki, by¨o bardzo niewygodnie, ale tak
okropnie chcia¨o mu się spać. - Niech pan się k¨adzie spać, Golem...
Kiedy się obudzi¨, stwierdzi¨, że leży w ¨óżku. By¨o ciemno, a w szyby
bębni¨ drobny deszcz. Wiktor z trudem wyciNognNo¨ rękę w stronę nocnej
lampki, ale palce trafi¨y na zimnNo, g¨adkNo ścianę. Dziwne, pomyśla¨. A
gdzie Diana? Czyżby nie by¨ w sanatorium? Spróbowa¨ oblizać wargi, ale
gruby, chropawy język nie us¨ucha¨ go. Strasznie chcia¨o mu się palić, ale
palić nie wolno by¨o w żadnym wypadku... Aha, w¨aściwie to chce mi się pić.
"Diana!" - zawo¨a¨. Prawda, to nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a tu po prawej ściana... Ależ to mój pokój w hotelu! - pomyśla¨ z
entuzjazmem. Jak ja tu trafi¨em? Leża¨ pod ko¨drNo w samej bielißnie. Jakoś
nie pamiętam, żebym się rozbiera¨, pomyśla¨. Ktoś mnie rozebra¨. Chociaż,
może jednak rozebra¨em się sam. Jeśli mam buty, to rozbiera¨em się sam...
potar¨ nogNo o nogę. Aha, jestem bosy. O do diab¨a, ręce swędzNo, jakieś
bNoble, zapluskwiony hotel. Wyprowadzę się. A dokNod p¨ynNo¨em ¨ódkNo?... A,
to ten Pawor napuści¨ pluskiew... Nagle przypomnia¨ sobie Pawora i usiad¨,
zemdli¨o go i znowu po¨oży¨ się na wznak. Jednak dawno się tak nie
uchla¨em... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to by¨o? Wczoraj? Skrzywi¨
się i zaczNo¨ drapać się w lewNo rękę. Co teraz jest - rano, czy wieczór?
Zapewne rano... A może wieczór? Golem! - przypomnia¨ sobie. ObciNognęliśmy z
Golemem ca¨No butelkę. Dżinu bez wody. A przedtem pó¨ butelki z tym wysokim.
A przedtem jeszcze gdzieś pi¨em. A może to by¨o wczoraj ? Poczekaj - no, a
co teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstać, napić się i te de...
Nie, pomyśla¨ uparcie. Najpierw muszę się w tym wszystkim zorientować.
Coś mi Golem ciekawego opowiada¨, myśla¨, że jestem pijany i nic nie
rozumiem, więc można mówić ze mnNo otwarcie. ZresztNo, rzeczywiście by¨em
pijany, ale o ile pamiętam, wszystko rozumia¨em. A co rozumia¨em? Wściekle
potar¨ tylnNo stronę d¨oni o we¨niany koc. NadchodzNo ciężkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem - oni majNo wszystko przed sobNo, a my mamy
przed sobNo tylko ich. I choroba genetyczna... A co, zupe¨nie możliwe. W
końcu kiedyś to się musia¨o wydarzyć. Być może trwa to już od dawna.
WewnNotrz gatunku rodzi się nowy gatunek, a my nazywamy to chorobNo
genetycznNo. Stary gatunek dla jednych warunków, nowy gatunek dla innych.
Dawniej by¨y potrzebne silne mięśnie, p¨odność, wytrzyma¨ość na mrozy,
agresywność i jeżeli można tak powiedzieć, zaradność. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej si¨No inercji. Przy pewnej zaradności
można zat¨uc milion ludzi i nic szczególnie ważnego się nie stanie. To jest
zupe¨nie pewne i wielokrotnie wypróbowane. Ktoś powiedzia¨, że gdyby z
historii usunNoć kilkudziesięciu, no dobrze, niech będzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie okazalibyśmy się w wieku kamienia ¨upanego. A nawet kilka
tysięcy... Co to za ludzie? To, mój drogi zupe¨nie inni ludzie.
Ca¨kiem możliwe, że Newton, Einstein, Arystoteles - to mutanci. Rzecz
jasna środowisko by¨o niezbyt sprzyjajNoce i niewykluczone, że masa takich
mutantów zginę¨a, nie zdNożywszy się ujawnić, jak ten ch¨opiec z opowiadania
Ćapka. Oczywiście, byli niezwyk¨ymi ludßmi - nie byli zaradni, nie mieli
normalnych ludzkich potrzeb... Albo może tylko tak się wydaje? Po prostu
duchowo byli tak nadnaturalnie rozwinięci, że ca¨a reszta zostawa¨a w
cieniu. No, tu przesadzi¨eś, powiedzia¨. Einstein mówi¨, że najlepiej jest
być latarnikiem - to samo w sobie dobrze brzmi... A w ogóle ciekawe by¨oby
wyobrazić sobie jak w naszych czasach rodzi się homo super. Fabu¨a ekstra...
Do diab¨a, jak strasznie swędzNo ręce... Gdyby tak napisać utopię w duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie wyobrazić takiego homo
super - ogromna, ¨ysa czaszka, wNotlutkie rNoczki i nóżki, impotent - same
bana¨y. Ale w¨aściwie to powinno być coś w tym rodzaju. W każdym razie
przesunięcie potrzeb. Wódka niepotrzebna, jakieś szczególnie wyrafinowane
żarcie również, żadnych luksusów, zresztNo i kobiety - o tyle o ile, dla
większego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji - dać
mu oddzielny gabinet, biurko, papier, kupę ksiNożek... alejkę dla
perypatetycznych rozmyślań, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna utopia - zabiorNo go sobie wojskowi, oto ca¨a utopia. StworzNo
utajniony instytut, zwiozNo tam tych wszystkich homo super, postawiNo
wartownika i koniec...
Wiktor wsta¨ postękujNoc, cz¨apiNoc bosymi stopami po zimnej pod¨odze
wszed¨ do ¨azienki, odkręci¨ kran i z rozkoszNo napi¨ się wody nie
zapalajNoc świat¨a. Sama myśl - żeby zapalić świat¨o - by¨a przerażajNoca.
Potem wróci¨ do ¨óżka i przez czas jakiś drapa¨ się, przeklinajNoc pluskwy.
W ogóle, dla potrzeb fabu¨y wyglNoda to nawet dobrze - tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. Trudność polega na tym, żeby wyobrazić sobie ich pracę, pomys¨y,
możliwości - gdzie mi tam... To w ogóle niemożliwe. Szympans nie potrafi
napisać powieści o ludziach. Jak ja mogę napisać powieść o cz¨owieku, który
nie ma żadnych potrzeb poza duchowymi? Oczywiście, coś niecoś można sobie
wyobrazić. Atmosferę. Stan nieustannej twórczej ekstazy. Poczucie w¨asnej
wszechmocy, niezależności... brak kompleksów, absolutny brak strachu... Tak,
żeby napisać takNo ksiNożkę, trzeba się nażreć LSD. W ogóle emocjonalna
sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego cz¨owieka wyglNoda¨aby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba materii, myślenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomyśla¨.
I nagle wszystko znalaz¨o się na swoim miejscu. A więc to o to mu sz¨o!
- pomyśla¨ Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... Więc
co z tego wynika? Z tego wynika, że oni już nie sNo ludßmi. Zurtzmansor po
prostu mydli¨ mi oczy. To znaczy, że się zaczę¨o... Nic się nie da ukryć,
pomyśla¨ z satysfakcjNo. A czegoś takiego tym bardziej. Pójdę do Golema,
niech nie udaje proroka. Zapewne oni dużo mu powiedzieli.. Do diab¨a, to
przecież przysz¨ość, ta sama przysz¨ość, która zapuszcza swoje macki w serce
dnia dzisiejszego! Przed nami sNo tylko oni... Ogarnę¨o go gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda by¨a historyczna, i szkoda że nie wiedzia¨ o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i tydzień temu każda sekunda
też by¨a historyczna...
Zerwa¨ się z ¨óżka, zapali¨ świat¨o i mrużNoc oczy przed blaskiem
bijNocym w oczy, zaczai po omacku szukać ubrania. Ubrania nie by¨o, ale
potem oczy przywyk¨y do świat¨a, z¨apa¨ spodnie wiszNoce na poręczy ¨óżka i
nagle zobaczy¨ swojNo rękę. Ręka pokryta by¨a czerwonNo wysypkNo i trupio
bia¨ymi gruze¨kami. Niektóre rozdrapane gruze¨ki krwawi¨y. Na drugiej ręce
by¨o to samo. Co u diab¨a, pomyśla¨ truchlejNoc, ponieważ już wiedzia¨, co
to jest. Przypomnia¨ sobie - zmiany na skórze, wysypka, pęcherze, czasami
ropiejNoce wrzody... RopiejNocych wrzodów na razie nie by¨o, ale obla¨ go
zimny pot. Upuści¨ spodnie i siad¨ na ¨óżku. To niemożliwe, pomyśla¨. Ja
też. Czyżby ja też? Ostrożnie pog¨adzi¨ d¨oniNo gruze¨kowatNo skórę,
zamknNo¨ oczy, wstrzyma¨ oddech i ws¨ucha¨ się w siebie. Dßwięcznie i powoli
uderza¨o serce, w uszach cienko dzwoni¨a krew, g¨owa wydawa¨a się ogromna,
pusta, nic nie bola¨o, mózg nie by¨ już ciężki i wypchany watNo. G¨upcze,
pomyśla¨ uśmiechajNoc się. Co chcesz zaobserwować? To musi być jak śmierć -
chwilę temu by¨eś cz¨owiekiem, mignNo¨ kwant czasu - i jesteś już Bogiem,
ale nie wiesz o tym i nigdy się nie dowiesz, tak jak g¨upiec nie wie, że
jest g¨upcem, jak mędrzec - jeżeli rzeczywiście jest mędrcem - nie wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie sta¨o się to kiedy spa¨em. W każdym razie do
momentu, w którym zasnNo¨em, istota mokrzaków pozostawa¨a dla mnie nader
mglista, ale teraz widzę jaz bezgranicznNo jasnościNo i doszed¨em do tego
wy¨Nocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważy¨em kiedy...
Zaśmia¨ się ze szczęścia, stanNo¨ na pod¨odze, przeciNognNo¨ się i
podszed¨ do okna. Mój świat, pomyśla¨, patrzNoc przez szybę zalanNo wodNo, i
szyba znik¨a, gdzieś daleko w dole utonę¨o w deszczu zamar¨e w przerażeniu
miasto i ogromny, przemoknięty kraj, potem zaś wszystko przesunę¨o się,
odp¨ynę¨o, pozosta¨a tylko maleńka, b¨ękitna kula z d¨ugim, b¨ękitnym ogonem
i zobaczy¨ gigantycznNo soczewicę galaktyki, martwNo i ukośnie wiszNocNo w
migotliwej otch¨ani, strzępy świetlistej materii, skręcone si¨owymi polami i
bezdennNo pustkę tam, gdzie nie by¨o świat¨a, więc wyciNognNo¨ rękę i
zanurzy¨ jNo w pulchnym bia¨ym jNodrze, poczu¨ lekkie ciep¨o, a kiedy
zacisnNo¨ d¨oń, materia przesz¨a przez palce jak mydlana piana. Znowu się
roześmia¨, prztyknNo¨ w nos swoje odbicie w szybie i czule pog¨aska¨
gruze¨ki na spuchniętej skórze.
- Trzeba to koniecznie oblać! - powiedzia¨ g¨ośno.
W butelce zosta¨o jeszcze trochę dżinu, biedny stary Golem nie zdo¨a¨
wypić wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego przepowiednie sNo nieprawdziwe, ale dlatego, że jest zaledwie
gadajNocNo marionetkNo. Zawsze będę cię lubi¨, Golem, pomyśla¨ Wiktor,
jesteś wspania¨ym cz¨owiekiem, jesteś mNodry - ale jesteś tylko cz¨owiekiem.
Wla¨ resztkę do szklanki i wprawnym ruchem wla¨ alkohol do gard¨a - nawet
jeszcze nie zdNoży¨ go prze¨knNoć, kiedy pobieg¨ do ¨azienki. Zwymiotowa¨.
Do diab¨a, pomyśla¨. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczy¨ swojNo twarz -
wymiętNo, jakby nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomyśla¨, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pysza¨ek.
Nie będziesz już więcej pil, nie będziesz rycza¨ piosenek, nie będziesz się
śmia¨ z g¨upstw, nie będziesz opowiadać weso¨ych bredni sztywniejNocym
językiem, nie będziesz się bić, awanturować, szaleć, straszyć przechodniów,
zadzierać z policjNo, k¨ócić z panem prezydentem, wpadać do nocnych barów z
ha¨aśliwNo watahNo m¨odych wielbicieli... Wróci¨ do ¨óżka. Nie mia¨ ochoty
na papierosa. Na nic nie mia¨ ochoty, od wszystkiego mdli¨o, posmutnia¨.
Poczucie utraty, najpierw s¨abe, ledwie dostrzegalne, jak dotknięcie
pajęczyny, rozrasta¨o się, posępne rzędy drutu kolczastego rozciNoga¨y się
między nim a tym światem, który tak kocha¨. Za wszystko trzeba p¨acić,
myśla¨, nic nie dostaje się za darmo, i im więcej otrzyma¨eś, tym więcej
trzeba zap¨acić, za nowe życie trzeba zap¨acić starym życiem... Wściekle
drapa¨ ręce, aż do krwi i nawet nie czu¨ tego.
Diana wesz¨a bez pukania, zrzuci¨a p¨aszcz, stanę¨a przed Wiktorem,
uśmiechnięta, uwodzicielska i unios¨a ręce poprawiajNoc w¨osy.
- Zmarz¨am - powiedzia¨a. - Można się tu ogrzać?
- Tak - odpar¨, prawie nie rozumiejNoc co mówi.
Diana zgasi¨a świat¨o, teraz jej nie widzia¨, tylko s¨ysza¨ klucz
przekręcany w zamku, trzask rozpinanych zatrzasków, szelest ubrania i
pantofle spadajNoce na pod¨ogę, a potem Diana znalaz¨a się blisko, ciep¨a,
g¨adka, pachnNoca, on zaś wciNoż myśla¨, że teraz wszystko się skończy¨o - i
tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rękawiczki, zdejmujNo twarze, odk¨adajNo je
do specjalnych szafek, ich ręce sNo pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie, samotność... Diana przytuli¨a się do niego i objNo¨ jNo
automatycznym gestem. Ona by¨a dawna, ale on już nie by¨ dawny, niczego już
nie móg¨ dlatego, że nic już mu nie by¨o potrzebne.
- Co z tobNo kochany? - serdecznie zapyta¨a Diana. - Za dużo wypi¨eś?
Ostrożnie zdjNo¨ jej ręce ze swojej szyi. Ogarnę¨o go ostateczne
przerażenie.
- Poczekaj - rzek¨. - Poczekaj.
Wsta¨, wymaca¨ kontakt, zapali¨ świat¨o, kilka sekund sta¨ do niej
plecami, zanim zdecydowa¨ się odwrócić, ale jednak się odwróci¨. Nie, Diana
by¨a przepiękna. By¨a chyba piękniejsza niż zwykle, zawsze by¨a piękniejsza
niż zwykle, ale to by¨o jak obraz. Budzi¨o dumę z cz¨owieka, zachwyt nad
jego doskona¨ościNo, ale niczego więcej nie budzi¨o. Diana patrzy¨a na niego
ze zdziwieniem unoszNoc brwi, ale potem widocznie przestraszy¨a się, bo
usiad¨a nagle i zobaczy¨, że jej wargi się poruszajNo. Coś mówi¨a, ale
Wiktor tego nie s¨ysza¨.
- Poczekaj - powtórzy¨. - To niemożliwe. Poczekaj.
Ubiera¨ się z gorNoczkowym pośpiechem i wciNoż powtarza¨ - poczekaj,
poczekaj, ale już myśla¨ nie o niej, chodzi¨o nie tylko o niNo. Wybieg¨ na
korytarz, znalaz¨ się przed numerem Golema; drzwi by¨y zamknięte, nie od
razu zorientowa¨ się co teraz, następnie pędem pobieg¨ na dó¨ do
restauracji. Nie chcę, powtarza¨, nie chcę, ja o to nie prosi¨em.
Dzięki Bogu Golem by¨ na swoim zwyk¨ym miejscu. Siedzia¨, odrzuciwszy
rękę za oparcie fotela i oglNoda¨ pod świat¨o kieliszek z koniakiem. A
doktor R. Kwadryga by¨ czerwony, agresywny i widzNoc Wiktora oznajmi¨ na
ca¨No salę.
- Te mokrzaki. Ścierwa. Precz.
Wiktor opad¨ na swój fotel i Golem bez s¨owa nala¨ mu koniaku.
- Golem - rzek¨ Wiktor. - Ja się zarazi¨em.
- Przep¨ukiwanie! - og¨osi¨ R. Kwadryga. - Mnie również.
- Niech się pan napije koniaku, Wiktorze - zaproponowa¨ Golem. - Nie
trzeba się tak denerwować.
- Niech pan idzie do diab¨a - odpar¨ Wiktor patrzNoc na niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robić?
- Dobrze, dobrze - odrzek¨ Golem. - Pomimo to niech się pan napije. -
Uniós¨ palec i krzyknNo¨ do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
- Golem - powiedzia¨ Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie rozumie. Janie
mogę. Zachorowa¨em, mówię panu! Zarazi¨em się! To nieuczciwe... Nie
chcia¨em... Pan przecież mówi¨, że to nie jest zaraßliwe...
Przerazi¨ się na myśl, że mówi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi, że Wiktor jest pijany. I wtedy podsunNo¨ Golemowi pod nos swoje
ręce. Kieliszek przewróci¨ się, potoczy¨ po obrusie i spad¨ na pod¨ogę.
Golem najpierw cofnNo¨ się, potem spojrza¨ uważniej, pochyli¨ się,
ujNo¨ d¨onie Wiktora za koniuszki palców i zaczai oglNodać rozdrapanNo,
gruze¨owatNo skórę. Palce mia¨ zimne i twarde. No, to już koniec, myśla¨
Wiktor, oto pierwsze badanie lekarskie, potem będNo następne badania i
k¨amliwe obietnice, że jest jeszcze nadzieja, uspokajajNoce mikstury, a
potem przywyknie, nie będzie już żadnych badań, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko będzie skończone.
- Jad¨ pan poziomki? - zapyta¨ Golem.
- Tak - pokornie odpowiedzia¨ Wiktor. - Truskawki.
- Musia¨ pan zeżreć co najmniej dwa kilo - stwierdzi¨ Golem.
- Jakie znowu poziomki? - krzyknNo¨ Wiktor wyrywajNoc ręce. - Niech pan
coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby by¨o za póßno. Dopiero się zaczę¨o...
- Niech pan przestanie wrzeszczeć. To jest pokrzywka. Alergia. Nie
wolno panu żreć truskawek w takich ilościach.
Wiktor jeszcze nie rozumia¨. OglNodajNoc swój e ręce mamrota¨: "Sam pan
mówi¨... pęcherze... wysypka..."
- Pęcherzy można dostać i od pluskiew - pouczy¨ go Golem. - Ma pan
idiosynkrazję na pewne produkty. I wyobraßnię nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak większość pisarzy. Też mi mokrzak...
Wiktor poczu¨, że odżywa. Uda¨o się, stuka¨o mu w g¨owie. Chyba się
uda¨o. Jeżeli się uda¨o, to nie wiem co zrobię. Rzucę palenie...
- Nie k¨amie pan? - zapyta¨ ża¨osnym g¨osem. Golem uśmiechnNo¨ się.
- Niech pan wypije koniak - zaproponowa¨. - Przy alergii nie wolno pić
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt ża¨ośnie.
Wiktor wziNo¨ jego kieliszek, zmruży¨ oczy i wypi¨. Nic! Trochę mdli,
ale to, należy przypuszczać, z powodu kaca. Zaraz przejdzie. I wszystko
przesz¨o.
- Drogi pisarzu - oznajmi¨ Golem. - Zęby zostać architektem, same
bNoble nie wystarczNo. Podszed¨ kelner i postawi¨ na stole koniak i sodowNo.
Wiktor g¨ęboko i swobodnie westchnNo¨, wciNognNo¨ w p¨uca znajome,
restauracyjne powietrze, poczu¨ cudowny zapach dyma z papierosów,
marynowanej cebuli, przypalonego t¨uszczu i pieczonego mięsa. Życie wróci¨o.
- Przyjacielu - zwróci¨ się do kelnera. - Butelkę dżinu, sok z cytryn i
cztery porcje minogów do dwieście szesnastego. Tylko prędko! Alkoholicy -
powiedzia¨ do Golema i R. Kwadrygi. - Sczeßnijcie tu z kretesem, a ja pójdę
do Diany! - by¨ gotów ich uca¨ować.
Golem odezwa¨ się, nie zwracajNoc się do nikogo: / - Biedne, piękne
kaczNotko!
Przez chwilę Wiktor poczu¨ żal. Wyp¨ynę¨o i znik¨o wspomnienie jakichś
ogromnych, utraconych możliwości. Ale tylko się roześmia¨, odepchnNo¨ fotel
i ruszy¨ do wyjścia.
*
Rok po wojnie porucznik B. zosta¨ zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
Przypięto mu medal "Wiktoria", wręczono miesięczny żo¨d i tekturowe pude¨ko
z upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa pęta wędzonej kie¨basy i również zdobyczne
jedwabne gacie w celu zorganizowania życia rodzinnego. Powróciwszy do
stolicy porucznik nie zwiesza nosa na kwintę. Jest dobrym mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do pracy w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNo¨ się na ochotnika, ale porucznik się nie śpieszy - odnawia stare
znajomości, nawiNozuje nowe. a w przerwach popija świństwo odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynę,
której na imię Nora, bardzo podobnNo do Diany. Opis prywatki: zrypane
przedwojenne p¨yty, oczyszczany domowym sposobem denaturat, amerykańska
mielonka, jedwabne bluzki na go¨e cia¨o i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe sposoby. Porucznik dzwoniNoc medalami, b¨yskawicznie rozpędza
rozmaitych cywilów nieustannie częstujNocych Norę gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna oblężenie wed¨ug wszelkich prawide¨ sztuki. Nora zachowuje się
dziwnie. Z jednej strony najwyraßniej jest sk¨onna, ale z drugiej strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeństwem. Jednakże
rozpalony denaturatem eks-porucznik nie chce o niczym wiedzieć. Oboje
wychodzNo z prywatki i idNo do Nory. Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny, niewykończony cyrk, w którym
gnije sześć tysięcy - jeńców pod strażNo dwóch inwalidów, w absolutnie
ciemnym zau¨ku kogoś grabiNo. Nora mieszka w bardzo starym, dwupiętrowym
domu, schody zapaskudzone, na jednych drzwiach napis kredNo "tu mieszka
niemiecka dziwka". W zawalonym różnymi gratami d¨ugim korytarzu kryjNo się
po kNotach smętne postacie. Nora szczękajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lśniNocNo skórNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B. sNodzNoc, że chodzi o jakichś bandziorów odpowiada
tylko, że już bra¨ udzia¨ w konnej szarży na czo¨gi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa. Nora patrzy na porucznika jakby
z żalem, nie na d¨ugo wychodzi i wraca ubrana w najwyższym stopniu
zachęcajNoco. Okazuje się, że majNo do dyspozycji zaledwie pó¨ godziny. Po
up¨ywie pó¨ godziny zadowolony porucznik wychodzi z nadziejNo na następne
spotkanie. Na końcu korytarza już na niego czekajNo - dwie smętne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie uśmiechnięci zagradzajNo drogę i proponujNo, aby z
nimi pogada¨. Porucznik bez zbędnych s¨ów bierze się do bicia i osiNoga
zdumiewajNoco ¨atwe zwycięstwo. Zbici z nóg, smętni ludzie p¨aczNoc i
chichoczNoc wyjaśniajNo porucznikowi B. jego sytuację. Eks - porucznik bi¨
swoich. Oni wszyscy sNo teraz swoi. Nora nie jest zwyczajnNo ponętnNo
kobietNo, Nora jest królowNo sto¨ecznych pluskiew. Koniec teraz z panem,
panie oficerze, spotkamy się w "Atakanie", wszyscy się tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iść do domu, ale kiedy już nie będzie pan móg¨ wytrzymać,
proszę przyjść, u nas otwarte do rana...
Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok fabryki
chemicznej mieszka wielodzietny radca tytularny B. Celowo szczegó¨owy i
celowo nudny opis sytuacji bohatera: trzy pokoiki, kuchnia, przedpokój,
mocno zużyta żona, pięcioro zielonkawych dzieci, krzepka stara teściowa,
która przeprowadzi¨a się ze wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocNo
stojNo nad niNo s¨upy różnokolorowego dymu, od jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żó¨knie trawa, a wśród much zachodzNo dzikie i niepojęte mutacje.
Przez kilka lat radca tytularny prowadzi walkę o poskromienie fabryki:
gniewne żNodania pod adresem administracji, ¨zawe petycje do wszystkich
instancji, pogromowe felietony do wszystkich gazet, bezowocne próby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak bastion.
Na wybrzeżu przed fabrykNo padajNo trupem zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzęta, ca¨e rodziny porzucajNo mieszkania i zostajNo bezdomnymi
w¨óczęgami, w gazetach ukazuje się nekrolog przedwcześnie zmar¨ego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po kolei zaczynajNo chorować
na astmę. Pewnego wieczora tytularny radca schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasów Ruchu Oporu ogromne zapasy pocisków.
Tej samej nocy przenosi to wszystko na strych, otwiera okienko w po¨aci
dachu. Fabryka leży przed nim jak na d¨oni: w ostrym świetle reflektorów
biegajNo robotnicy, jeżdżNo wagoniki, p¨ynNo żó¨te i zielone k¨ęby
jadowitego dymu. "Zabiję cię", szepcze radca tytularny i otwiera ogień. Tego
dnia nie idzie do pracy, następnego również. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki
przed świetlikiem i strzela. Od czasu do czasu robi przerwę, żeby móg¨
ostygnNoć miotacz min. Og¨uch¨ od wystrza¨ów, oślep¨ od prochu i dymu.
Czasem wydaje mu się, że chemiczny smród s¨abnie i wtedy uśmiecha się,
oblizuje wargi i szepcze: "zabiję cię". Potem pada bez si¨ i zasypia, a
kiedy się budzi, widzi, że amunicja się skończy¨a, zosta¨y jeszcze trzy
pociski. Wystrzeliwuje je i wyglNoda przez okno. Ogromny teren fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo wybitymi szybami, na bokach gigantycznych
gazociNogów ciemniejNo wgniecenia, dziedziniec jest poprzecinany
skomplikowanym systemem okopów, okopami krótkimi zygzakami przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarów os¨onięci sNo
arkuszami blachy, a kiedy wiatr zwiewa k¨ęby jadowitego dymu, na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widać świeży napis:
UWAGA! W CZASIE OSTRZA¸U TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
Wiktor odczyta¨ ostatniNo stronę, zapali¨ i spojrza¨ na kartkę
wkręconNo w maszynę. By¨o na niej tylko pó¨torej linijki: WychodzNoc z
redakcji, dziennikarz B. w pierwszej chwili chcia¨ wziNoć taksówkę, ale
rozmyśli¨ się i skręci¨ do metra. Wiktor nadzwyczaj dok¨adnie wiedzia¨, co
się potem sta¨o z dziennikarzem B., ale nie móg¨ już d¨użej pisać. Na
zegarku by¨a za kwadrans trzecia. Wiktor wsta¨ i otworzy¨ okno. Na ulicy
panowa¨y ciemności i w tej czerni po¨yskiwa¨ deszcz. Wiktor dopali¨
papierosa przy oknie, - wyrzuci¨ niedopa¨ek w mokrNo noc i zadzwoni¨ do
recepcji. Odpowiedzia¨ nieznajomy g¨os. Wiktor zapyta¨ jaki mamy dziś dzień
tygodnia. Nieznajomy g¨os po krótkiej pauzie zawiadomi¨ go, że obecnie mamy
noc z piNotku na sobotę. Wiktor zamruga¨ oczami, od¨oży¨ s¨uchawkę i
zdecydowanym ruchem wyrwa¨ kartkę z maszyny. Starczy. Dwie doby pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc, z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wy¨Noczonym telefonie, nie odzywajNoc się na pukanie, bez Diany, bez
alkoholu, zdaje się, że nawet bez jedzenia, tylko od czasu do czasu k¨adNoc
się na ¨óżko, żeby zobaczyć we śnie królowNo pluskiew, która siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czu¨kami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadać". Nic mu nie będzie. A
ja na razie coś przegryzę, zas¨uży¨em sobie, jak Boga kocham... Wiktor
zdjNo¨ maszynę, schowa¨ do szuflady maszynopis, przeszuka¨ pusty barek.
Potem gryz¨ czerstwNo bu¨kę z dżemem, robi¨ sobie gorzkie wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNoć pokusy, wyla¨ do umywalki pó¨ butelki brandy i cieszy¨
się, że cykl "Za kulisami wielkiego miasta", pomimo wszystko uda¨o się
zaczNoć, i to zaczNoć ca¨kiem nießle, a szczerze mówiNoc świetnie. Chociaż
prawdopodobnie trzeba będzie wszystko przepisać na nowo. To dziwne,
pomyśla¨, dlaczego te opowiada - , niNo piszę w¨aśnie teraz? Dlaczego nie
rok temu, nie dwa ¨atNo temu, kiedy je wymyśli¨em? Teraz powinienem pisać o
przyg¨upie, który wyobrazi¨ sobie, że jest supermenem, w¨aśnie tak. Przecież
od tego zaczyna¨em. ZresztNo zdarza mi się to nie pierwszy raz. Ale gdyby
tak się zastanowić i dobrze poszukać w pamięci, to tak bywa zawsze. I
w¨aśnie dlatego nie sposób jest pisać na zamówienie. Zaczynasz pisać powieść
o m¨odzieńczych latach pana prezydenta, a wychodzi o bezludnej wyspie, na
której żyjNo dziwaczne ma¨py, które żywiNo się nie bananami, tylko myślami
rozbitków... No, tu powiedzmy skojarzenie leży na powierzchni. E tam, tak
jest zawsze. Trzeba tylko dobrze poszukać, ale komu się chce szukać po
dwudniowym poście. Zejdę sobie teraz na dó¨, recepcjonista zawsze ma jakNoś
flaszkę. Tylko zjem i zaraz zejdę...
Wiktor drgnNo¨ i przesta¨ jeść. Z czarnej pustki za oknem dolecia¨
poprzez plusk deszczu dßwięk jakby uderzenia m¨otkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomyśla¨ Wiktor. Czas jakiś ws¨uchiwa¨ się z napięciem.
... No dobrze, a co autor chcia¨ powiedzieć przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesi¨ ciężkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafia¨y
się pluskwy i lekkomyślne kobiety? Być może autor chcia¨ ukazać bohaterstwo
i wytrwa¨ość stolicy, która pod przewodem jego magnificencji... Ten numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Ca¨y świat wie, że w rezultacie
osobistej decyzji pana prezydenta, na w¨aścicieli zak¨adów chemicznych
zanieczyszczajNocych powietrze, w samej tylko stolicy na¨ożono kary
pieniężne w wysokości... Że dzięki osobistej i nieustannej trosce pana
prezydenta, ponad sto tysięcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na obozy
letnie... że zgodnie z dekretem o rangach, urzędnicy poniżej radców dworu
nie maj No. prawa zbierać podpisów pod petycjami...
W tym momencie zgas¨o świat¨o. "Ehe!" - powiedzia¨ Wiktor na g¨os i
lampa zapali¨a się znowu, ale na pó¨ mocy. "A to co znowu?" - powiedzia¨
Wiktor, ale jaśniej się od tego nie zrobi¨o. Wiktor odczeka¨ chwilę,
następnie zadzwoni¨ do recepcji. Nikt się nie odezwa¨. Można zadzwonić do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleßć ksiNożkę telefonicznNo, ale gdzie
jej szukać, i tak najwyższy czas iść spać. - Tylko najpierw trzeba się
napić. Wiktor wsta¨ i nagle us¨ysza¨ jakiś szelest. Ktoś przesuwa¨ po
drzwiach rękami. Potem zaczNo¨ się pchać na drzwi. "Kto tam?" - zapyta¨
Wiktor, nikt nie odpowiedzia¨, by¨o tylko s¨ychać jak coś się pcha i sapie.
Wiktora ogarnę¨a groza. Oświetlone czerwonawym świat¨em ściany wydawa¨y się
obce i niezwyk¨e, w kNotach gęstnia¨o zbyt wiele cienia, za drzwiami zaś
krzNota¨ się jakiś ogromny stwór, tępy i bezmyślny. Czym by go za¨atwić? -
pomyśla¨ rozglNodajNoc się Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwa¨ się
ochryp¨ym szeptem "Baniew, ej Baniew - jesteś tam?" Idiota - powiedzia¨
Wiktor pó¨g¨osem, wyszed¨ do przedpokoju i przekręci¨ klucz. Do numeru
wtoczy¨ się R. Kwadryga. By¨ w szlafroku, w¨osy mia¨ zmierzwione i
rozbiegane oczy.
- Bogu dzięki, chociaż ty jesteś na miejscu - rzek¨ na wstępie. - O
ma¨o nie zwariowa¨em ze strachu... S¨uchaj, Baniew, trzeba stNod wiać...
Chodßmy, co? Chodßmy stNod, Baniew... - z¨apa¨ Wiktora za koszulę i
pociNognNo¨ do korytarza. - Chodßmy, d¨użej już nie można...
- Oszala¨ - stwierdzi¨ Wiktor wyrywajNoc się. - Idß spać ramolu. Jest
trzecia w nocy.
Ale R. Kwadryga znowu zręcznie z¨apa¨ go za koszulę i Wiktor stwierdzi¨
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest absolutnie trzeßwy, nawet nie
czuć go alkoholem.
- Nie wolno spać - oznajmi¨ Kwadryga. - Trzeba uciekać z tego
przeklętego domu. Widzisz, co ze świat¨em? My tu zginiemy.... W ogóle trzeba
uciekać z miasta. Mam wwilli samochód. Chodßmy. Ja bym wyjecha¨ sam, tylko
boję się wyjść.
- Poczekaj, nie szarp mnie - odpar¨ Wiktor - przede wszystkim uspokój
się.
WciNognNo¨ Kwadrygę do pokoju, posadzi¨ w fotelu, a sam poszed¨ do
¨azienki po szklankę wody. Kwadryga natychmiast poderwa¨ się i pobieg¨ za
nim.
- Jesteśmy tu sami, nikt nie zosta¨ - powiedzia¨. - Golema nie ma,
portiera nie ma, dyrektora też... Wiktor odkręci¨ kran. W rurach zawy¨o,
wylecia¨o kilka kropli.
- Ty czego? - zapyta¨ Kwadryga. - Potrzebna ci woda? Chodßmy, mam ca¨No
butelkę, Tylko szybko. I razem.
Wiktor potrzNosnNo¨ kranem. Wylecia¨o jeszcze kilka kropli i wycie
usta¨o.
- O co chodzi? - spyta¨ Wiktor martwiejNoc. - Wojna? Kwadryga machnNo¨
rękNo.
- Jaka tam wojna... Trzeba wiać, póki nie jest za póßno, aon - wojna...
- Po co wiać?
- Po drodze - odrzek¨ Kwadryga i kretyńsko zachichota¨.
Wiktor odsunNo¨ go ¨okciem, wyszed¨ z numeru i zbieg¨ na dó¨ do
recepcji. Kwadryga drepta¨ za nim.
- Pos¨uchaj - mamrota¨. - Lepiej tylnym wyjściem... Żeby tylko się
wydostać... mam samochód. Zatankowany, za¨adowany... Jak bym przeczu¨...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wódki...
W korytarzu s¨abo jak czerwone kar¨y świeci¨y ample, na schodach w
ogóle nie by¨o świat¨a, w hallu również, tylko nad kontuarem tli¨a się
żarówka. Tam siedzia¨ ktoś, ale nie by¨ to recepcjonista.
- Chodßmy, chodßmy - powiedzia¨ szeptem Kwadryga i pociNognNo¨ Wiktora
do wyjścia. - Nie trzeba tam iść, tam niedobrze...
Wiktor wyrwa¨ się i podszed¨ do kontuaru.
- Co to za skandal... - zaczai i umilk¨. Za kontuarem siedzia¨
Zurtzmansor.
Zurtzmansor siedzia¨ na miejscu recepcjonisty i szybko pisa¨ coś w
brulionie.
- Baniew - oznajmi¨ nie podnoszNoc g¨owy. - No i wszystko się
skończy¨o, Baniew. Pożegnajmy się. I niech pan pamięta Q naszej rozmowie.
- Nie mam zamiaru wyjeżdżać - zaprotestowa¨ Wiktor. G¨os mu się
za¨ama¨. - Zamierzam dowiedzieć się, co jest ze świat¨em i wodNo. To wasza
robota?
Zurtzmansor uniós¨ żó¨tNo twarz.
- Nie - powiedzia¨. - My już nic nie robimy. Musimy się pożegnać,
Baniew - wyciNognNo¨ nad kontuarem d¨oń w czarnej rękawiczce. Wiktor
machinalnie ujNo¨ tę d¨oń, poczu¨ uścisk i odpowiedzia¨ uściskiem. - Takie
jest życie - powiedzia¨ Zurtzmansor. - Tworzysz przysz¨ość, ale nie dla
siebie. Pan z pewnościNo już to zrozumia¨. Albo niebawem zrozumie. Pana
dotyczy to w większym stopniu niż nas. Żegnam.
KiwnNo¨ g¨owNo i znowu zabra¨ się do pisania.
- Chodßmy! - zasycza¨ nad uchem Kwadryga.
- Nic nie rozumiem - g¨ośno na ca¨y hall powiedzia¨ Wiktor. - Co tu się
dzieje?
Nie życzy¨ sobie, żeby w hallu panowa¨a cisza. Nie życzy¨ sobie być
cz¨owiekiem postronnym. Nie on tu jest postronny i w¨aściwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w nocy za kontuarem recepcjonisty. Mnie nie
uda się .wam zastraszyć, ja nie jestem Kwadryga... Ale Zurtzmansor rjie
us¨ysza¨, albo nie chcia¨ us¨yszeć. Wówczas Wiktor demonstracyjnie wzruszy¨
ramionami, odwróci¨ się i ruszy¨ do restauracji. W drzwiach przystanNo¨.
W sali s¨abo świeci¨y stojNoce lampy, s¨abo świeci¨ żyrandol, s¨abo
świeci¨y kinkiety na ścianach i sala by¨a przepe¨niona. Przy stolikach
siedzia¨y mokrzaki. Wszyscy byli identyczni, tylko siedzieli w różnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze inni, i by¨o ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli przed siebie niczym skamieliny. Jaśnia¨y ¨yse czaszki,
pachnia¨o wilgociNo i lekarstwami. Okna by¨y otwarte, na pod¨odze ciemnia¨y
ka¨uże. Nie by¨o s¨ychać żadnego dßwięku, tylko za oknem pluska¨a woda.
Potem przed Wiktorem pojawi¨ się Golem - zatroskany, spięty i bardzo
stary.
- Dlaczego pan tu jeszcze jest? - zapyta¨ pó¨g¨osem. - Proszę stNod
wyjść, tu panu nie wolno być.
- Co to znaczy - nie wolno? - odpowiedzia¨ pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chcę się napić.
- Ciszej - powiedzia¨ - Golem. - Myśla¨em, że pan już wyjecha¨. Puka¨em
do pana. Gdzie pan chce teraz iść?
- Do swojego pokoju. Wezmę butelkę i pójdę do siebie.
- Tu nie ma żadnego alkoholu - odpar¨ Golem.
Wiktor w milczeniu wskaza¨ palcem na bar, gdzie matowo lśni¨y rzędy
butelek. Golem obejrza¨ się.
- Nie - powiedzia¨. - Niestety.
- Chcę coś wypić! - uparcie powtórzy¨ Wiktor.
Tak naprawdę nie mia¨ ochoty się upierać. Udawa¨ chojraka. Mokrzaki
patrzy¨y na niego. CzytajNocy opuścili ksiNożki, zastygli w bezruchu,
odwrócili g¨owy i tylko śpiNocy spali nadal. DziesiNotki b¨yszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym pó¨mroku, patrzy¨y na Wiktora.
- Niech pan nie wraca do numeru - oznajmi¨ Golem. - Proszę wyjść z
hotelu. Niech pan idzie do LoIi.. Albo do willi doktora... Tylko chcę
wiedzieć, gdzie pan będzie. Przyjadę po pana. Proszę pos¨uchać, Wiktorze,
niech pan się nie stawia, tylko s¨ucha. Teraz nie mam czasu wyjaśniać,
zresztNo by¨oby to nie na miejscu. Szkoda, że nie ma Diany, ona by
potwierdzi¨a...
- A gdzie jest Diana?
Golem znowu się rozejrza¨ i spojrza¨ na zegarek.
- O czwartej... Albo o piNotej... będzie na stacji benzynowej przy
S¨onecznej Bramie.
- A gdzie jest teraz?
- Teraz jest zajęta.
- Tak - powiedzia¨ Wiktor i również spojrza¨ na zegarek. - O czwartej,
albo o piNotej przy S¨onecznej Bramie - mia¨ okropnNo ochotę iść sobie
stNod. To by¨o nie do zniesienia - stać tak skupiajNoc na sobie uwagę tego
milczNocego zgromadzenia.
- Być może o szóstej - rzek¨ Golem.
- Przy S¨onecznej Bramie... - powtórzy¨ Wiktor. - To tam gdzie jest
willa naszego doktora.
- W¨aśnie - przytaknNo¨ Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
- Moim zdaniem, pan po prostu chce mnie stNod wyprosić - oznajmi¨
Wiktor.
- Tak - potwierdzi¨ Golem i nagle z zainteresowaniem spojrza¨ Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupe¨nie nie ma ochoty się stNod wynieść?
- Mam ochotę się przespać - niedbale odpar¨ Wiktor. - Dwie noce nie
spa¨em - z¨apa¨ Golema za guzik, wyprowadzi¨ go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie pójdę - rzek¨. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
- Tak - odpowiedzia¨ Golem.
- Czy może zaczęliście powstanie?
- Tak - powiedzia¨ Golem.
- A może zaczę¨a się wojna?
- Tak - przytaknNo¨ Golem. - Tak, tak, tak. Niech się pan stNod wynosi.
- Dobrze - oznajmi¨ Wiktor. Odwróci¨ się, żeby odejść, ale nagle
przystanNo¨. - A Diana? - zapyta¨.
- Jej nic nie grozi - odrzek¨ Golem. - I mnie również. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szóstej. Być może do siódmej.
- Odpowiada pan za Dianę - stwierdzi¨ Wiktor cicho. Golem wyciNognNo¨
chustkę do nosa i wytar¨ szyję.
- Ja odpowiadam za wszystko - powiedzia¨.
- Tak? Wola¨bym, żeby pan odpowiada¨ tylko za Dianę.
- Znudzi¨ misie pan - odpar¨ Golem. - Och. jak rai pan obrzyd¨, piękne
kaczNotko. Diana jest z dziećmi. Dianie absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
Wiktor odwróci¨ się i poszed¨ w kierunku schodów. Zurtzmansora za
kontuarem nie by¨o, tylko żarówka tli¨a się nad brulionem oprawnym w ceratę.
- Baniew - odezwa¨ się z jakiegoś ciemnego kNota R. Kwadryga. - Ty
dokNod? Idziemy!
- Przecież nie mogę ¨azić po deszczu w kapciach! - odrzek¨ gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc g¨owy. Przepędzili, myśla¨. Wypędzili nas z hotelu.
Być może z ratusza też nas przepędzili. A może i z miasta... I co dalej? W
swoim pokoju przebra¨ się szybko i narzuci¨ p¨aszcz. Kwadryga nie odstępowa¨
go i plNota¨ się pod nogami.
- Masz zamiar iść w, szlafroku? - zapyta¨ Wiktor.
- On jest ciep¨y - powiedzia¨ Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
- Idß się ubierz, ba¨wanie.
- Nie pójdę - kategorycznie odmówi¨ Kwadryga.
- Chodßmy razem - zaproponowa¨ Wiktor.
- Nie. Razem też nie trzeba. Ty się nie bój, ja tak... Jestem
przyzwyczajony...
Kwadryga zachowywa¨ się jak pudel domagajNocy się spaceru. Podskakiwa¨,
zaglNoda¨ w oczy, g¨ośno dysza¨, ciNognNo¨ za ubranie, podbiega¨ do drzwi i
zawraca¨. Przekonywanie go nie mia¨o sensu. Wiktor da¨ mu swój stary p¨aszcz
i zamyśli¨ się. WyjNo¨ z biurka dokumenty i pieniNodze, roz¨oży¨ wszystko po
kieszeniach, zamknNo¨ okno i zgasi¨ świat¨o. Następnie zda¨ się na ¨askę
Kwadrygi.
Doktor honoris causa pochyli¨ g¨owę, pędem powlók¨ go korytarzem;
kuchennymi schodami, obok ciemnej, zimnej kuchni, wypchnNo¨ przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybieg¨ w ślad za Wiktorem.
- Wydostaliśmy się dzięki Bogu! - oznajmi¨. - Biegniemy!
Ale biegać nie umia¨. Męczy¨a go zadyszka, zresztNo by¨o tak ciemno, że
trzeba by¨o w¨aściwie iść po omacku, trzymajNoc się ścian. Na podstawie
świecNocych na pó¨ mocy ulicznych latarni i sNoczNocego się gdzieniegdzie
przez zas¨ony czerwonawego świat¨a można by¨o odgadnNoć zaledwie ogólny
kierunek. Deszcz la¨ Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie by¨y ca¨kiem
bezludne. Gdzieś rozmawiano pó¨g¨osem, p¨aka¨o niemowlę, parokrotnie
przejeżdża¨y ciężarówki, jakaś furmanka minę¨a ich z hukiem żelaznych
obręczy na ko¨ach. "Wszyscy uciekajNo - mamrota¨ Kwadryga. - Wszyscy
uciekajNo. Tylko my się wleczemy..." Wiktor milcza¨. Pod nogami chlupa¨o,
pantofle przemok¨y, po twarzy sp¨ywa¨a ciep¨awa woda, Kwadryga czepia¨ się
jak kleszcz, wszystko to by¨o g¨upie, w z¨ym guście, trzeba by¨o się wlec
przez ca¨e miasto i nie by¨o temu końca. Wiktor wpad¨ na rynnę,
zachrzęści¨o, Kwadryga puści¨ go i natychmiast wrzasnNo¨ p¨aczliwie na ca¨e
miasto: "Baniew! Gdzie jesteś?". Kiedy tak b¨Nokali się w mokrych
ciemnościach szukajNoc jeden drugiego, nad g¨owami stuknę¨o okienko i
zduszony g¨os zainteresowa¨ się: "No i co s¨ychać?" "Ciemno jak u
murzyna..." - odpowiedzia¨ Wiktor. "Zgadza się! - z entuzjazmem podchwyci¨
g¨os. - I wody nie ma... Dobrze, że zdNożyliśmy na¨apać do balii" "A co
będzie?" - zapyta¨ Wiktor przytrzymujNoc Kwadrygę wyrywajNocego się naprzód.
Po chwili milczenia g¨os odpar¨: "ZarzNodzNo ewakuację, nie inaczej... Ech,
życie!!" i okienko zatrzasnę¨o się. Powędrowali dalej. Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora zaczai niejasno opowiadać, jak się przerażony obudzi¨,
zszed¨ na dó¨ i trafi¨ na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciężarówkę, po
omacku wyminęli jNo i wpadli na cz¨owieka z jakimś ¨adunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNo¨. "O co chodzi?" - z wściek¨ościNo zapyta¨ Wiktor. "Bije - urażonym
tonem zawiadomi¨ go Kwadryga. - Prosto w wNotrobę. Pud¨em". Chodniki by¨y
zastawione samochodami, lodówkami, kredensami, ca¨ymi dżunglami roślin w
doniczkach. Kwadrygę zarzuci¨o i trafi¨ do otwartej szafy z lustrem,
następnie wplNota¨ się w rower. Wiktor powoli wpada¨ w furię. W jakimś
miejscu zatrzymano ich i zaświecono w oczy latarkNo. B¨ysnę¨y mokre,
wojskowe he¨my i ordynarny g¨os z po¨udniowym akcentem oznajmi¨: "Patrol
wojskowy. Proszę q dokumenty". Kwadryga rzecz jasna żadnych dokumentów nie
mia¨, więc natychmiast zaczNo¨ wrzeszczeć, że jest doktorem, że jest
laureatem, że zna osobiście... Ordynarny g¨os powiedzia¨ pogardliwie:
"Frajerzy. Przepuścić". Minęli plac miejski. Przed komend policji sta¨y
st¨oczone samochody z zapalonymi reflektorami. Bezmyślnie miotali się.
mężczyßni w z¨otych koszulach b¨yskajNoc miedziNo swoich strażackich he¨mów,
rozlega¨y się dßwięczne, niewyraßne komendy. Widać by¨o, że tu w¨aśnie
znajduje się centrum paniki. Odb¨yski reflektorów jeszcze przez czas jakiś
oświetla¨y drogę, następnie znowu zrobi¨o się ciemno.
Kwadryga już nie mamrota¨, tylko spa¨ i pojękiwa¨. Kilkakrotnie
przewraca¨ się pociNogajNoc za sobNo Wiktora. Utyt¨ali się jak świnie.
Wiktor otępia¨ doszczętnie, już więcej nie przeklina¨, zas¨ona apatii
spęta¨a mu mózg, trzeba by¨o iść, iść, dzisiaj iść, jutro iść, odpychać
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosić Kwadrygę
za ko¨nierz namok¨ego szlafroka, tylko nie wolno by¨o się zatrzymać, i w
żadnym wypadku nie wolno by¨o zawrócić. Coś mu się przypomnia¨o, coś co
zdarzy¨o się dawno - haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne, ale wtedy by¨a
¨una i ludzka kasza na ulicach, w oddali zaś trzaska¨o i ¨omota¨o, za nim
by¨o przerażenie, a dooko¨a opustosza¨e domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz lecia¨ popió¨ i woń spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi z
ogromnNo flagNo narodowNo wyszed¨ wysoki pu¨kownik we wspania¨ym
lejb-huzarskim mundurze, zdjNo¨ czapkę i strzeli¨ sobie w ¨eb, a my
oberwani, zakrwawieni, wierni i zdradzeni, również w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczęliśmy gwizdać, rechotać,
niektórzy rzucali w trupa resztkami po¨amanych szabli...
- Ano, stój - szeptem powiedzia¨ ktoś w ciemności i o pierś opar¨o się
coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniós¨ ręce.
- Jak pan śmie! - wrzasnNo¨ Kwadryga za plecami Wiktora.
- Cicho! - rozkaza¨ g¨os.
- Ratunku! - wrzasnNo¨ znowu Kwadryga.
- Cicho, idioto - powiedzia¨ do niego Wiktor. - Poddaję się, poddaję -
rzek¨ w ciemność, tam skNod pochodzi¨a lufa automatu, i skNod dobiega¨
ciężki oddech.
- Będę strzelać! - uprzedzi¨ przestraszony g¨os.
- Nie trzeba - odpar¨ Wiktor. - Przecież się poddajemy. - W gardle, mu
zasch¨o.
- No, rozbierać się! - poleci¨ g¨os.
- To znaczy, że co?
- Zdejmuj buty, p¨aszcz zdejmuj, spodnie...
- Po co?
- Szybko, szybko! - wysycza¨ g¨os.
Wiktor dobrze się przypatrzy¨, opuści¨ ręce, odstNopi¨ na bok, z¨apa¨
za automat i zadar¨ lufę do góry. Bandyta zapiszcza¨, szarpnNo¨ się, ale nie
wiadomo dlaczego nie wystrzeli¨. Obaj sapali z wysi¨kiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jesteś?" - wrzeszcza¨ zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i po dotyku cz¨owiek z automatem by¨ żo¨nierzem. Czas jakiś
jeszcze walczy¨, ale Wiktor by¨ znacznie silniejszy.
- Koniec - oznajmi¨ Wiktor przez zęby. - Koniec. Nie wyrywaj się, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
- Niech mnie pan puści! - sycza¨ żo¨nierz broniNoc się s¨abo.
- Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden?
Żo¨nierz tylko sapa¨. "Wiktor!" - wrzeszcza¨ Kwadryga już gdzieś z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjecha¨ samochód, na moment oświetli¨ reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNog¨e ze strachu oczy znik¨y.
- Ee, ja przecież ciebie znam - powiedzia¨ Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żo¨nierz zaczepiajNoc rzemieniem o he¨m pokornie odda¨
broń.
- Więc po co ci moje spodnie? - zapyta¨ Wiktor. - Dezerterujesz?
Żo¨nierz sapa¨. Taki sympatyczny, piegowaty żo¨nierzyk...
- No, dlaczego nic nie mówisz? Żo¨nierzyk zap¨aka¨. Cienko, zawodzNoc.
- Mnie teraz tak czy inaczej... - wymamrota¨. - Tak czy inaczej mnie
rozstrzelajNo. Uciek¨em z posterunku. Odszed¨em, porzuci¨em posterunek,
gdzie się teraz podzieję.... Niech mnie pan puści, co? Ja przecież nie
chcia¨em niez¨ego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
Chlipa¨, pociNoga¨ nosem i w ciemności zapewne wyciera¨ nos rękawem
munduru - ża¨osny jak każdy dezerter, przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
- Dobra - stwierdzi! Wiktor. - Pójdziesz z nami. Nie wydamy cię.
Ubranie też się znajdzie. Idziemy, tylko się nie zgub.
KierujNoc się na psie wycie znaleßli Kwadrygę. Teraz na szyi Wiktora
wisia¨ automat, za lewNo rękę konwulsyjnie trzyma¨ go pochlipujNocy
żo¨nierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga. Zupe¨ny ob¨ęd. Można oczywiście
oddać roz¨adowany automat temu ch¨opcu i dać smarkaczowi kopniaka. Nie,
jakoś szkoda. I smarkacza szkoda, i automatu, jeszcze się może przydać...
Myśmy tu się naradzili ze spo¨eczeństwem i przeważy¨ poglNod, że na
rozbrojenie jest jeszcze za wcześnie. Automat może się jeszcze przydać w
przysz¨ości...
- Przestańcie obaj wyć - powiedzia¨ Wiktor. - Bo patrol us¨yszy.
Ucichli, a po pięciu minutach, kiedy zaświeci¨y przed nimi matowe
świat¨a stacji benzynowej. Kwadryga pociNognNo¨ Wiktora na prawo mamroczNoc
radośnie: "Przyszliśmy, dzięki Bogu przyszliśmy..."
Klucz do furtki Kwadryga oczywiście zapomnia¨ w hotelu razem ze
spodniami. PieklNoc się przeleßli przez p¨ot, klnNoc b¨Nokali się przez czas
jakiś w krzakach bzu, omal nie wpadli do fontanny, wreszcie trafili do
wejścia, wyważyli drzwi i znaleßli się w hallu. PstryknNo¨ kontakt i hali
rozjaśni¨o s¨abe, czerwone świat¨o. W czasie kiedy Kwadryga biega¨ po domu w
poszukiwaniu ręczników i suchego ubrania, żo¨nierz rozebra¨ się do bielizny,
zwinNo¨ mundur w tobo¨ek i wepchnNo¨ pod kanapę. Wtedy uspokoi¨ się nieco i
przesta¨ pochlipywać. Potem wróci¨ Kwadryga i wszyscy d¨ugo, zaciekle
wycierali się ręcznikami i przebierali.
W hallu panowa¨ chaos. Wszystko by¨o poprzewracane, rozrzucone,
zab¨ocone. KsiNożki poniewiera¨y się przemieszane z brudnymi ¨achami i
zrolowanymi obrazami. Pod nogami chrzęści¨o szk¨o i tubki z zaschniętNo
farbNo, telewizor patrzy¨ pustym prostokNotem ekranu, a stó¨ zastawiony by¨
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi resztkami jedzenia. ZresztNo, czego tam
nie by¨o po kNotach, a raczej co tam by¨o, nie móg¨ się zorientować w
ciemnościach. Zaduch w domu by¨ taki, że Wiktor nie wytrzyma¨ i otworzy¨
okno.
Kwadryga zabra¨ się do robienia porzNodku. Najpierw ujNo¨ brzeg sto¨u,
przechyli¨ go i z ¨oskotem zsypa¨ wszystko na pod¨ogę. Następnie wytar¨ blat
mokrym szlafrokiem, pobieg¨ gdzieś, przyniós¨ trzy kryszta¨owe kieliszki,
zabytkowe i piękne oraz dwie kwadratowe butelki. PopiskujNoc z
niecierpliwości wyciNognNo¨ korki i nape¨ni¨ pucharki.
- Na zdrowie... - wymamrota¨ niewyraßnie, z¨apa¨ swój kieliszek,
przywar¨ do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
Wiktor ugniatajNoc wilgotnego papierosa patrzy¨ na niego z pob¨ażliwym
uśmiechem. Na twarzy Kwadrygi pojawi¨o się nagle nieopisane zdumienie
przemieszane z zawodem.
- I tu też... - powiedzia¨ z obrzydzeniem.
- Co takiego? - zapyta¨ Wiktor.
- Woda - nieśmia¨o odezwa¨ się żo¨nierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
Wiktor odpi¨ ze swojego kieliszka. Tak, to by¨a woda, czysta, zimna,
być może nawet destylowana.
- Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapyta¨.
Kwadryga bez s¨owa z¨apa¨ drugNo butelkę i wypi¨ ¨yk. Twarz wykrzywi¨
mu grymas. SplunNo¨ i powiedzia¨: "O mój Boże!", pochyli¨ się i na palcach
wyszed¨ z pokoju, żo¨nierz znowu chlipnNo¨. Wiktor obejrza¨ etykietki na
butelkach - rum, whisky. Znowu spróbowa¨ - woda. Zapachnia¨o normalnym
diabelstwem, same z siebie zaskrzypia¨y gdzieś deski pod¨ogi, skóra na
plecach ścierp¨a pod uważnym spojrzeniem czyichś oczu. Żo¨nierzyk wciNognNo¨
g¨owę w ko¨nierz ogromnego swetra R. Kwadrygi i g¨ęboko wsunNo¨ ręce w
rękawy. Oczy mia¨ okrNog¨e i nie spuszcza¨ wzroku z Wiktora. Wiktor zapyta¨
ochryple:
- No, czego się gapisz?
- A pan czego? - szeptem spyta¨ żo¨nierz.
- Ja dla niczego, a ty po co wyba¨uszasz ga¨y?
- Ja tak, a pan... Jakoś straszno.... Lepiej nie...
Spokój, powiedzia¨ do siebie Wiktor. To nic strasznego. To przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo. Oni, bracie, wszystko umiejNo.
Wodę w wino i wino w wodę. SiedzNo sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokę. Kamień węgielny. Abstynenci, ich mać...
- Stchórzy¨eś? - zapyta¨ żo¨nierza. - Gówniarz.
- Bo to straszne! - powiedzia¨ żo¨nierz ożywiajNoc się. - Panu to nic,
ale ile ja się wycierpia¨em... Stoisz w nocy na posterunku, a on wylatuje
zza drutów, spojrzy na ciebie z góry i dalej... Jeden nasz kapral to nawet
zrobi¨ w portki... Kapitan ciNogle mówi¨, przyzwyczaicie się, że s¨użba, że
przysięga. Ni cholery nie można się przyzwyczaić. Niedawno jeden przylecia¨,
usiad¨ na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy ma nie jak cz¨owiek,
czerwone, świeca, siarkNo od niego zalatuje... - żo¨nierz wyjNo¨ ręce z
rękawów i przeżegna¨ się.
Z g¨ębin willi wychynNo¨ Kwadryga wciNoż tak samo pochylony i na
palcach.
- Sama woda - oznajmi¨. - Wiktor, wiejmy stNod. W garażu stoi
zatankowany samochód, siadamy i cześć! No?
- Bez paniki - odpar¨ Wiktor. - Zwiać zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadę, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabrać ch¨opaka.
- Nie - stwierdzi¨ Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadę.
- W takim razie przestań dygotać i przynieś coś do żarcia - poleci¨
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemieni¨ się w kamień?
Chleb w kamień się nie przemieni¨. Konserwy również pozosta¨y
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli, a żo¨nierz opowiada¨, ile się
najad¨ strachu przez ostatnie dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o inwazji
dżdżownic, o dzieciach, które w ciNogu dwóch dni sta¨y się doros¨ymi ludßmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiętnastoletnim ch¨opcu, który
ze strachu sam się postrzeli¨... i jeszcze o tym jak na wartownię
przyniesiono obiad, postawiono na kuchni, żeby się ogrza¨, jak obiad sta¨
dwie godziny na ogniu, w ogóle się nie zagrza¨ i jedli zimny... A dzisiaj
objNo¨em wartę o ósmej wieczorem, deszcz jak z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe świat¨a, muzyka jakaś nieludzka i jakiś g¨os wciNoż
mówi i mówi, mówi, mówi, a co mówi nie wiadomo, s¨owa nie można zrozumieć. A
potem ze stepu wysz¨y wirujNoce s¨upy i prosto do obozu. Ledwie wesz¨y, jak
otwar¨a się brama i wylatuje za bramę pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNoży¨em nawet stanNoć na baczność, widzę tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez czapki, bez p¨aszcza - bije kierowcę po karku i wrzeszczy:
"Prędzej sukinsynu. Prędzej!" Coś mnie ścisnę¨o w środku, jakby mi ktoś
powiedzia¨ - uciekaj, pryskaj stNod, bo inaczej zostanie z ciebie mokra
plama. No, to zwia¨em. I nie drogNo, tylko prosto, przez step, przez
wNowozy, mato w moczarach nie ugrzNoz¨em, pelerynę gdzieś tam zgubi¨em,
wczoraj nowNo pobra¨em, ale trafi¨em do miasta, a w mieście patrole.. Raz
ledwie im uciek¨em, drugi raz ledwie im uciek¨em, dotar¨em tu do stacji
benzynowej, patrzę - ludzie uciekajNo, cywilów puszczajNo bez gadania, ale
naszych - figę, żNodajNo przepustek. No to się zdecydowa¨em.
Opowiedziawszy swojNo historię, żo¨nierz zwinNo¨ się w fotelu i
natychmiast zasnNo¨. Męczeńsko trzeßwy Kwadryga znowu zaczai powtarzać, że
trzeba uciekać i to natychmiast. "Ten tu na przyk¨ad - mówi w kó¨ko,
wskazujNoc widelcem na śpiNocego żo¨nierza. - Nawet ten rozumie... Ale ty
jesteś okropnie tępy, Baniew, tępy jak g¨Nob. Że też nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z pó¨nocy coś mnie naciska. .. Uwierz mi....
wiem, że mi nie wierzysz, ale teraz uwierz, przecież dawno wam wszystkim
mówi¨em - nie wolno tu siedzieć... Golem ci w g¨owie zawróci¨, pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz jeszcze jest wolna droga, wszyscy czekajNo aż się
rozwidni, potem wszystkie mosty będNo zat¨oczone tak jak w czterdziestym...
Jesteś uparty jak kozio¨, Baniew, zawsze taki by¨eś, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kaza¨ mu iść spać albo wynosić się do diab¨a. Kwadryga nabzdyczy¨
się, dojad¨ konserwy i wlaz¨ na kanapę owinNowszy się w moherowy pled. Czas
jakiś kręci¨ się, chrzNoka¨, mamrota¨ apokaliptyczne przepowiednie, a potem
ucich¨. By¨a godzina czwarta.
O czwartej dziesięć świat¨o mignę¨o i zgas¨o zupe¨nie. Wiktor
wyciNognNo¨ się w fotelu, przykry¨ jakimiś suchymi szmatami i spokojnie
leża¨ patrzNoc w ciemne okno i nads¨uchujNoc. Pojękiwa¨ przez sen
żo¨nierzyk, pochrapywa¨ umęczony doktor honoris causa. Gdzieś - zapewne na
stacji benzynowej - rycza¨y silniki, niewyraßnie wykrzykiwa¨y coś jakieś
g¨osy. Wiktor spróbowa¨ zorientować się w tym co się dzieje i doszed¨ do
wniosku, że mokrzaki jednak pok¨óci¨y się z genera¨em Pferdem, pogoni¨y go z
leprozorium, przenios¨y swojNo rezydencję do miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemienić wino w wodę i sprowadzać na ludzi upiorny strach,
to będNo umieli przeciwstawić się wspó¨czesnemu wojsku... - co tam, nawet
wspó¨czesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad g¨owNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co? Czego
oni chcNo? Czyżby znowu walka o w¨adzę? Ech wy, homo super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie jak i my. Jeszcze jeden nowy ¨ad, a czym
¨ad nowszy tym gorszy - to dobrze wiadomo. Irma... Diana... Poderwa¨ się,
namaca¨ telefon, zdjNo¨ s¨uchawkę. Telefon milcza¨. Znowu czegoś między
sobNo nie podzielili, a my, którzy nie chcemy być ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas zostawiono w spokoju, znowu musimy ruszać w drogę,
depczNoc się wzajemnie ratować się, uciekać, albo co gorsza - wybierać
czyjNoś stronę niczego nie rozumiejNoc, nic nie wiedzNoc, wierzyć na s¨owo,
nawet nie na s¨owo, ale diabli wiedzNo na co... Strzelać do siebie, szarpać
zębami....
Znane myśli p¨ynNo znanym korytem. Już tysiNoce razy tak myśla¨em.
Przyuczeni jesteśmy. Przyuczeni od dziecka. Albo hurra, hurra, albo idßcie
wszyscy do diab¨a, nikomu nie wierzę. Myśleć pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
z¨ożony ruch spo¨eczny, na poczNotek próbuje pan go uprościć. WiarNo, albo
niewiarNo. A jeżeli pan już wierzy, to do utraty zmys¨ów, do
najwierniejszego szczenięcego skowytu. A jeśli pan nie wierzy to z lubościNo
rzyga pan zatrutNo żó¨ciNo na wszystkie idea¨y - i na fa¨szywe, i na te
najprawdziwsze. Perry Mason mawia¨ - nie należy się bać dowodów rzeczowych -
trzeba się bać interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak im jest wygodnie, a my prostaczkowie ¨ykamy gotowNo interpretację.
Dlatego, że nie umiemy, nie możemy i nie chcemy sami pomyśleć. A kiedy
prostaczek Baniew, który nigdy niczego oprócz politycznych bandziorów w
życiu nie widzia¨, próbuje samodzielnej interpretacji, to natychmiast daje
plamę, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myślenia nikt go nie nauczy¨,
więc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprócz bandyckich interpretować
nie jest zdolny. Nowy świat, stary świat... i od razu skojarzenia - nowy
¨ad, stary ¨ad... No dobrze, ale przecież prostaczek Baniew istnieje nie
pierwszy dzień, coś niecoś już widzia¨, tego i owego się nauczy¨. Przecież
nie jest zupe¨nym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszę wierzyć faszyście Faworowi, albo temu smarkatemu kmiotkowi, albo
trzeßwemu Kwadrydze? Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnój i b¨oto? Mokrzaki
wystNopi¨y przeciwko Pferdowi? Znakomicie! Pogonić go w cholerę. Dawno
pora... A dzieci nie pozwolNo skrzywdzić, to do nich niepodobne... nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawo¨ujNo, żeby się narodowo samookreślić,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach... To, co najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi cz¨owiekowi - s¨usznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteś... I
ca¨kiem możliwe, że to nowy świat bez nowego ¨adu. Strach? Obcość? Ale tak
w¨aśnie powinno być. Tworzysz przysz¨ość, ale nie dla siebie. Ależ ja się
miota¨em jak go¨y w pokrzywach, kiedy sparzy¨a mnie przysz¨ość! Jak bardzo
chcia¨em zawrócić, znaleßć się tam gdzie moje minogi i wódka... Nawet
wspomnieć przykro, ale przecież tak w¨aśnie być powinno. Tak, nienawidzę
starego świata. Nienawidzę jego g¨upoty, jego obskurantyzmu, jego faszystów.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To mój chleb i moja woda. Oczyśćcie
świat wokó¨ mnie, sprawcie, żeby sta¨ się takim jakim chcę go widzieć,
wówczas nastNopi mój koniec. Wychwalać nie umiem, nienawidzę wychwalania, a
wymyślać nie będę mia¨ komu, nie będę mia¨ kogo nienawidzieć - smutek,
śmierć... Nowy ś wiat - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie czysty -
nie jestem mu potrzebny, jestem dla niego zerem. By¨em mu potrzebny, kiedy
walczy¨em o niego... ale jeśli ja mu nie jestem potrzebny to i on mi
niepotrzebny, ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to dlaczego walczę o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można by¨o oddać życie za zbudowanie
nowego świata, ale umrzeć w starym. Akceleracja, wszędzie akceleracja... Ale
nie sposób walczyć przeciw, nie walczNoc za! No cóż to znaczy, że kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz w¨aśnie tę ga¨Noß, na której siedzisz.
... Gdzieś w ogromnym, pustym świecie p¨aka¨a dziewczynka powtarzajNoc
ża¨ośnie: nie chcę, nie chcę, to niesprawiedliwe, co z tego, że będzie
lepiej, jeżeli tak ma być, to niech nie będzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech oni będNo, czy naprawdę nie można nic zrobić, żeby zostali z nami,
jakie to g¨upie, jakie bezsensowne... Przecież to Irma, pomyśla¨ Wiktor.
"Irma!" - krzyknNo¨ i obudzi¨ się.
Chrapa¨ Kwadryga. Deszcz za oknem usta¨ i jakby przejaśnia¨o. Wiktor
podniós¨ do oczu zegarek. ŚwiecNoce wskazówki pokazywa¨y za kwadrans
piNotNo. CiNognę¨o przenikliwym ch¨odem, należa¨oby wstać i zamknNoć okno,
ale już się zagrza¨ i nie chcia¨o mu się ruszać, powieki mimo woli opad¨y mu
na oczy. Ni to we śnie, ni to na jawie, gdzieś w pobliżu przejeżdża¨y
samochody, jeden za drugim jecha¨y samochody, samochody wlok¨y się
b¨otnistNo drogNo po wybojach, przez bezkresne, bagniste pole pod szarym
brudnym niebem, wzd¨uż pochylonych s¨upów telegraficznych, z których zwisa¨y
zerwane druty, obok rozbitego dzia¨a z lufNo zadartNo do góry, obok resztek
osmalonego komina, na którym siedzia¨y najedzone wrony i przejmujNoca wilgoć
przenika¨a pod brezent, pod p¨aszcz, strasznie chcia¨o się spać, ale spać
nie by¨o można, dlatego, że powinna przejeżdżać Diana, a furtka zamknięta, w
oknach ciemno, pomyśla¨a, że mnie tu nie ma i pojecha¨a dalej, a on
wyskoczy¨ przez okno i ze wszystkich si¨ rzuci¨ się w pogoń za samochodem i
krzycza¨ tak, że omal ży¨y nie popęka¨y mu w skroniach, okaza¨o się jednak,
że obok z ¨oskotem i szczękiem jadNo czo¨gi, więc nie s¨ysza¨ nawet samego
siebie, a Diana pojecha¨a tam, w stronę przeprawy, gdzie wszystko p¨onę¨o,
gdzie jNo zabijNo i on zostanie sam, w tym momencie rozleg¨ się przenikliwy
świst bomby, prosto w g¨owę, w mózg... Wiktor wskoczy¨ do rowu i spad¨ z
fotela.
Kwicza¨ R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzy¨ w niebo i
kwicza¨ jak baba, by¨o widno, ale nie by¨o to dzienne świat¨o - na
uświnionej pod¨odze leża¨y równe jasne prostokNoty. Wiktor podbieg¨ do okna
i wyjrza¨. To by¨ księżyc - lodowaty, maleńki, oślepiajNoco jasny. By¨o w
nim coś niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotar¨o co
mianowicie takiego. Niebo nadal zasnuwa¨y chmury, ale w tych chmurach ktoś
starannie wykroi¨ równiutki kwadrat i w centrum tego kwadratu by¨ księżyc.
Kwadryga już nie kwicza¨. ZatchnNo¨ się krzykiem i wydawa¨ z siebie
tylko s¨abe, skrzypliwe dßwięki. Wiktor z trudem nabra¨ powietrza w p¨uca i
nagle poczu¨ z¨ość. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypia¨.
- Przestań! - ryknNo¨ Wiktor z nienawiściNo. - Co ty, kwadratów nie
widzia¨eś? Artysta gówniany! Fagas!
Z¨apa¨ Kwadrygę za moherowy pled i potrzNosnNo¨ z ca¨ej si¨y. Kwadryga
upad¨ na pod¨ogę i zamar¨.
- No więc - powiedzia¨ nagle nieoczekiwanie jasno i wyraßnie. - Ja mam
dosyć.
Wsta¨ na czworaki i wprost z tej pozycji wystartowa¨ niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrza¨ przez okno. W g¨ębi duszy mia¨ nadzieję, że mu się
przewidzia¨o, ale nic się nie zmieni¨o i nawet wypatrzy¨ w prawym dolnym
kNocie kwadratu gwiazdkę, nieomal zatopionNo w księżycowym blasku. By¨o
świetnie widać mokre krzaki bzu, nieczynnNo fontannę i alegorycznNo rybę z
marmuru, bogato zdobionNo bramę, a za bramNo - czarnNo wstęgę szosy. Wiktor
usiad¨ na parapecie i pilnujNoc, żeby nie drża¨y mu palce, zapali¨
papierosa. KNotem oka zauważy¨, że żo¨nierza nie ma w hallu - może uciek¨,
może schowa¨ się pod kanapę i umar¨ ze strachu. W każdym razie automat leża¨
na dawnym miejscu, i Wiktor histerycznie zachichota¨ porównujNoc ten
nieszczęsny kawa¨ek żelaza z si¨ami, które wykona¨y kwadratowNo studnię w
chmurach. Sztukmistrze, żeby ich. Nie - e, jeżeli nawet ten nowy świat
polegnie, to i stary nießle dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rękNo automat. G¨upio, ale jakoś z nim spokojniej. ZresztNo, jeśli po -
myśleć, wcale nie g¨upio. Jasne jak s¨ońce, że szykuje się przes¨awne
wianie, to wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie wianie, zawsze lepiej
trzymać się na uboczu i mieć przy sobie automat.
Na dziedzińcu zarycza¨ silnik, zza rogu wylecia¨a ogromna,
nieskończenie d¨uga limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo s¨użbę wiernym pędzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknę¨a do
bramy, wywali¨a jNo, wyjecha¨a na szosę, skręci¨a i znik¨a.
- A jednak zwia¨, bydlak - wymamrota¨ Wiktor nie bez zawiści. Zlaz¨ z
parapetu, zawiesi¨ na ramieniu automat, narzuci¨ p¨aszcz i zawo¨a¨
żo¨nierza. Żo¨nierz nie odezwa¨ się. Wiktor zajrza¨ pod kanapę, ale leża¨
tam tylko szary t¨umok z umundurowaniem. Wiktor zapali¨ jeszcze jednego
papierosa i wyszed¨ na dwór. W krzakach bzu, obok rozbitej bramy znalaz¨
¨awkę dziwacznego kszta¨tu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosę, usiad¨, za¨oży¨ nogę na nogę i szczelniej zakuta¨ się w
p¨aszcz. PoczNotkowo na szosie by¨o pusto, ale potem przejecha¨ samochód,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumia¨, że wianie się rozpoczę¨o.
Miasto pęk¨o jak wezbrany wrzód. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, ucieka¨ przemys¨ i handel, ucieka¨ sNod i akcyza, finanse i oświata
ludowa, poczta i telegraf, ucieka¨y z¨ote koszule - wszyscy, wszyscy, w
k¨ębach benzynowego smrodu, w trzasku rur wydechowych, rozczochrani,
agresywni, rozwścieczeni i tępi. Kombinatorzy, dorobkiewicze, s¨udzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym jęku klaksonów
- szosa rycza¨a, gigantyczny furunku¨ wciNoż wycieka¨ i wycieka¨, a kiedy
sp¨ynę¨a ropa, pop¨ynę¨a krew - ludzie na zat¨oczonych ciężarówkach, w
przeciNożonych autobusach, w za¨adowanych ma¨olitrażówkach, na motocyklach,
na rowerach, na wózkach, na piechotę przygięci ciężarem tobo¨ów,
popychajNocy ręczne wózki, pieszo, z pustymi rękami, posępni, milczNocy,
zagubieni, zostawiajNoc swoje domy, swoje pluskwy, swoje niewielkie
szczęście, u¨ożone życie, swojNo przesz¨ość i swojNo przysz¨ość. Za ludßmi
postępowa¨o wojsko. Powoli przejecha¨ ¨azik z oficerami, transporter
opancerzony, dwie ciężarówki z żo¨nierzami i nasze najlepsze na świecie
polowe kuchnie, a ostatnia jecha¨a pancerka na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do ty¨u.
Świta¨o, księżyc poblad¨, straszny kwadrat rozp¨ynNo¨ się, chmury
topnia¨y, nadciNoga¨ świt. Wiktor poczeka¨ oko¨o kwadransa, nikogo się
więcej nie doczeka¨ i wyszed¨ za bramę. Na asfalcie poniewiera¨y się brudne
szmaty, czyjaś rozwalona walizka - w bardzo dobrym gatunku, od razu widać,
że jakaś w¨adza jNo zgubi¨a, ko¨o od furmanki, a nie opodal, na poboczu -
sama furmanka ze starNo dziurawNo kanapNo i fikusem. Pośrodku szosy,
dok¨adnie naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dooko¨a by¨o pusto. Wiktor
spojrza¨ w stronę stacji benzynowej. Nie by¨o tam już ani jednego samochodu,
ani jednego cz¨owieka. W ogrodach zaczę¨y śpiewać ptaki, wstawa¨o s¨ońce,
którego Wiktor nie widzia¨ już ze dwa tygodnie, a miasto - kilka lat. Ale
teraz nie by¨o komu patrzeć na s¨ońce. Znowu rozleg¨ się warkot motoru i zza
zakrętu wynurzy¨ się autobus. Wiktor zszed¨ na pobocze. To byli "Bracia w
sapiencji" - przep¨ynęli obok jednakowo odwracajNoc obojętne, bezmyślne
twarze. Otóż i koniec, pomyśla¨ Wiktor. Dobrze by¨oby się napić. Gdzież jest
Diana?
Wolno ruszy¨ na powrót do miasta.
*
S¨ońce by¨o po prawej stronie, to skrywa¨o się za dachami domków, to
bryzga¨o ciep¨ym świat¨em poprzez ga¨ęzie na wpó¨ zgni¨ych drzew. Chmury
znik¨y i niebo by¨o zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowa¨a lekkNo mgie¨kNo.
By¨o idealnie cicho i Wiktor zwróci¨ uwagę na dziwne, ledwie dos¨yszalne
dßwięki, dobiegajNoce jakby spod ziemi - s¨abe potrzaskiwanie, szuranie,
szelest. Ale potem przywyk¨ i zapomnia¨ o tym. Ogarnę¨o go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Szed¨ jak pijany i prawie przez ca¨y czas
patrzy¨ w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzyma¨ się obok niego jeep.
- Niech pan wsiada - powiedzia¨ Golem.
Golem by¨ szary ze zmęczenia i jakiś przygnębiony, a obok niego
siedzia¨a Diana, również zmęczona, ale i tak prześliczna, najpiękniejsza z
wszystkich zmęczonych kobiet.
- S¨ońce - rzek¨ Wiktor uśmiechajNoc się do niej. - Spójrzcie jakie
s¨ońce.
- On nie pojedzie - stwierdzi¨a Diana. - Uprzedza¨am pana, Golem.
- Dlaczego nie pojadę? - zdziwi¨ się Wiktor. - Pojadę. Tylko po co mam
się śpieszyć?
Nie wytrzyma¨ i znowu popatrzy¨ na niebo. Potem za siebie, na pustNo
ulicę. Wszystko by¨o zalane s¨ońcem. Gdzieś tam polem wlekli się
uciekinierzy, z ¨oskotem cofa¨a się armia, wia¨a w¨adza, tam by¨y korki,
lata¨y przekleństwa, bezmyślne komendy i großby, z pó¨nocy na miasto
ciNognęli zwycięzcy, a tu by¨ pusty pas spokoju i bezpieczeństwa, kilka
kilometrów pustki, w tej pustce zaś samochód i troje ludzi.
- Golem, czy to idzie nowy świat?
- Tak - oznajmi¨ Golem. Wpatrywa¨ się w Wiktora spod opuchniętych
powiek.
- A gdzie sNo pańskie mokrzaki? IdNo na piechotę?
- Mokrzaków nie ma - odpowiedzia¨ Golem.
- Jak to - nie ma? - zapyta¨ Wiktor. Spojrza¨ na Dianę. Diana odwróci¨a
się w milczeniu.
- Mokrzaków nie ma - powtórzy¨ Golem. Glos mia¨ zduszony i Wiktorowi
nagle się wyda¨o, że za chwilę zap¨acze. - Może pan uważać, że ich nie by¨o.
I nie będzie.
- Znakomicie - powiedzia¨ Wiktor. - No to chodßmy na spacer.
- Jedzie pan, czy nie? - ospale zapyta¨ Golem.
- Ja bym pojecha¨ - odpar¨ z uśmiechem Wiktor - ale muszę jeszcze wpaść
do hotelu, zabrać maszynopisy i w ogóle rozejrzeć się... Wie pan, Golem,
mnie się tu podoba.
- Ja też zostaję - oznajmi¨a nagle Diana i wysiad¨a z samochodu. - Co
ja tam będę robić?
- A co pani będzie tu robić? - zapyta¨ Golem.
- Nie wiem - odpowiedzia¨a Diana. - Ale nie mam teraz na świecie nikogo
oprócz tego cz¨owieka.
- No dobrze - rzek¨ Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
- Przecież on musi zobaczyć - zaprotestowa¨a Diana. - On nie może
wyjechać zanim nie zobaczy...
- O w¨aśnie - podchwyci¨ Wiktor. - Po jakiego diab¨a jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczę? Przecież to moja specjalność - patrzeć.
- Pos¨uchajcie, dzieci - powiedzia¨ Golem. - Czy wy zdajecie sobie
sprawę, na co się decydujecie? Wiktor, przecież mówi¨em - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeśli ma być z pana jakiś pożytek. Po swojej!
- Ja ca¨e życie jestem po swojej stronie - odrzek¨ Wiktor.
- Tutaj będzie to niemożliwe.
- Zobaczymy - stwierdzi¨ Wiktor.
- O Boże - westchnNo¨ Golem - jakbym ja nie mia¨ ochoty zostać! Ale
trzeba przecież choć trochę ruszyć g¨owNo! Trzeba rozumieć, do diabla, na co
ma się ochotę i co się musi... - jakby przekonywa¨ siebie samego. - Ech,
wy... No cóż, zostawajcie. Życzę przyjemnego spędzenia czasu. - Wrzuci¨
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj. Zabieram go ze sobNo. Pani nie
będzie potrzebny.
- Tak - potwierdzi¨a Diana. - On tego w¨aśnie chcia¨.
- Golem - zapyta¨ Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież ten świat
jest tym, czego pan chcia¨.
- Ja nie uciekam - surowo oznajmi¨ Golem. - Ja jadę. StNod, gdzie już
więcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
I odjecha¨. Diana i Wiktor wzięli się za ręce i poszli w górę Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwycięzców. Nie rozmawiali, pe¨nNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze, mrużyli oczy od s¨ońca i nie
bali się niczego. Miasto patrzy¨o na nich pustymi oknami i by¨o to miasto
zadziwiajNoce - pokryte pleśniNo, oślizg¨e, próchniejNoce, ca¨e w jakichś
z¨owieszczych plamach, jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gni¨o na
dnie morza i oto wreszcie wyciNognięto je na powierzchnię na pośmiewisko
s¨ońcu i s¨ońce uśmiawszy się do woli zaczę¨o to miasto niszczyć.
Topnia¨y, parowa¨y dachy, blacha i dachówki rdzawo dymi¨y i znika¨y w
oczach. W murach otwiera¨y się szczeliny, ros¨y, obnażajNoc obszarpane
tapety, obdrapane ¨óżka, kulawe meble i wyp¨owia¨e fotografie. Miękko
pod¨amujNoc się taja¨y uliczne latarnie, rozpuszcza¨y się w powietrzu kioski
i s¨upy og¨oszeniowe - wszystko wokó¨ potrzaskiwa¨o, sycza¨o cichutko,
szeleści¨o, stawa¨o się gNobczaste, przezroczyste, przeistacza¨o się w grudy
b¨ota i znika¨o. Daleka wieża ratusza zmieni¨a sylwetkę, sta¨a się lekka,
niewyraßna i znik¨a w niebieskości nieba. Przez chwilę, zupe¨nie oddzielnie
wisia¨ na niebie staroświecki zegar, ale potem również zniknNo¨...
Przepad¨ mój maszynopis, weso¨o pomyśla¨ Wiktor. Dooko¨a nie by¨o
miasta - gdzieniegdzie stercza¨y suchotnicze krzaczki, zosta¨y schorowane
drzewa i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za mg¨No można by¨o domyśleć
się jakichś budynków, resztek budynków, upiorów domów, a nie opodal by¨ej
jezdni, na ceglanym ganku, który prowadzi¨ donikNod siedzia¨ Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogę. Obok leża¨y drewniane kule.
- Czo¨em Teddy - powiedzia¨ Wiktor. - Zosta¨eś?
- Aha - odpar¨ Teddy.
- Czemu?
- A tam - rzek¨ Teddy. - Napchali się jak śledzie do beczki, nawet nogi
nie mia¨em gdzie wyciNognNoć, mówię do synowej - no, po co ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNo¨em na nich i zosta¨em.
- Chcesz iść z nami?
- Co to, to nie - odpowiedzia¨ Teddy. - Ja lepiej sobie tu posiedzę.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
I poszli dalej. Robi¨o się gorNoco i Wiktor zrzuci¨ na ziemię
niepotrzebny p¨aszcz, strzNosnNo¨ z siebie zardzewia¨e resztki automatu i
roześmia¨ się z ulgNo. Diana poca¨owa¨a go i powiedzia¨a "Dobrze!". Nie
zaprzecza¨ . Szli i szli pod b¨ękitnym niebem, pod gorNocym s¨ońcem, po
ziemi, która już zazieleni¨a się m¨odNo trawNo i przyszli na miejsce gdzie
by¨ hotel. Hotel wcale nie znik¨. Sta¨ nadal - ogromny, szary sześcian z
szorstkiego betonu i Wiktor pomyśla¨, że to jest pomnik, a być może s¨up
graniczny między starym i nowym światem. Ledwie to pomyśla¨, zza bry¨y
betonu bezdßwięcznie wystrzeli¨ odrzutowy myśliwiec z emblematem Legii na
kad¨ubie, bezdßwięcznie śmignNo¨ nad g¨owami, skręci¨ w pobliżu s¨ońca,
znik¨ i dopiero wtedy nadlecia¨ piekielny, świszczNocy ryk, uderzy¨ w uszy,
w twarz, w duszę, ale naprzeciw już szed¨ Bol-Kunac z wyp¨owia¨ym wNosikiem
na opalonej twarzy, a opodal sz¨a Irma też prawie doros¨a, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z witkNo w ręku. Popatrzy¨a w ślad za myśliwcem, unios¨a
witkę jakby bra¨a go na cel i powiedzia¨a "Kch - ch!"
Diana roześmia¨a się. Wiktor spojrza¨ na niNo i zobaczy¨, że jest to
jeszcze jedna Diana, zupe¨nie nowa, taka jakiej do tej pory jeszcze nie
zna¨, nie przypuszcza¨ nawet, że taka Diana jest w ogóle możliwa - Diana
Szczęśliwa. Wtedy pogrozi¨ sobie palcem i pomyśla¨: wszystko to bardzo
pięknie, ale żebym tylko nie zapomnia¨ wrócić, żebym tylko nie zapomnia¨
wrócić...
KONIEC
[ P R E Z E N T U J E ]
A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
čěěęěěęěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěęěěęěě»
ş±±ş˛˛ş ¨ ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş Zeskanowal : S&C ¨ Format : RTF ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş ¨ ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş Data : 16.4.2002 ¨ Numer : 381 ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş ¨ ş˛˛ş±±ş
őěěéěěéěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěéěěéěěĽ
[ D O D A T K O W E I N F O R M A C J E ]
Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...
ÇÇěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěÇÇ
[ D O L A C Z D O N A S ]
Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
dowiedziec sie jak to zrobic.
ÇÇěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěÇÇ
[ T O C O W Y P U S C I L I S M Y ]
1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
6. Alistair MacLean - Athabaska
7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
8. Philip K. Dick - Za drzwiami
9. Patrick Suskind - Pachnidlo
10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
11. Adam Blaszczyk - Wirusy
12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
17. Andre Norton - Rok jednorozca
18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
19. Glen Cook - Cien w ukryciu
20. Terry Pratchett - Eryk
21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
24. Andre Norton - Swit 2250
25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
37. Graham Masterton - Kostnica
38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
39. Glen Cook - Ponure Lata
40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
44. Philip K. Dick - Pelzacze
45. Philip K. Dick - Ubik
46. Robert Sheckley - Planeta Zla
47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
51. Joanna Chmielewska - Lesio
52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
56. Jeffrey Archer - Co do grosza
57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
60. Alistair Maclean - Tabor
61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
64. Terry Pratchett - Trolowy Most
65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
66. Harry Harrison - Wygnanie
67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
68. James Morrow - Miasto Prawdy
69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
70. Issac Asimov - Fundacja
71. Issac Asimov - Nastanie nocy
72. Issac Asimov - Nemesis
73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
75. David Morrell - Piata Profesja
76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
81. Krzysztof Borun - Toccata
82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
86. Roger Zelazny - Reka Oberona
87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
89. Roger Zelazny - Krew Amberu
90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
99. Ciza Zyke - Goraczka
100. Clive Barker - 5 opowiadan
101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
104. Cizia Zyke - Sahara
105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
107. Thomas Harris - Milczenie owiec
108. Stephen King - Skazani na Shawshank
109. Waldemar Lysiak - Dobry
110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
114. Brian Aldiss - Non Stop
115. Jean M. Auel - Dolina Koni
116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
118. Jeff Noon - Wurt
119. Terry Pratchett - Kolor Magii
120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
122. Harry Harrison - Planeta Smierci
123. Magazyn Science Fiction nr 1
124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
134. C. J. Cherryh - Przybysz
135. A. Cole i C. Bunch - Sten
136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
143. Harry Harrison - 24 opowiadania
144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
146. Terry Pratchett - Piramidy
147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
153. William Gibson - Mona Liza Turbo
154. Ira Levin - Zony ze Stepford
155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
156. Larry Niven - Pierscien
157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
158. Glen Cook - Woda Spi
159. Orson Scot Card - Cien Endera
160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
166. Gene Wolfe - Cien Kata
167. Larry Niven - 6 opowiadan
168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
174. Stephen King - Carrie
175. Thomas Harris - Hannibal
176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
180. Desmond Bagley - Zloty kil
181. Stephen King - Strefa smierci
182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
185. Joanna Chmielewska - Hazard
186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
195. J.C. Pollock - Lista Goringa
196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
199. Ross Thomas - Voodoo
200. Glen Cook - Srebrny Grot
201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
208. Emma Popik - Bramy Strachu
209. Desmond Bagley - Odwet
210. Winston Groom - Forrest Gump
211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
212. Terry Pratchett - Dysk
213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
222. Tybetanska Ksiega Umarlych
223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
224. Colin Capp - Formy Chaosu
225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
226. John Fisher - Okiem Psa
227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
233. Roland Topor - Portret Suzanne
234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
237. Michal Psellos - Kronika...
238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
239. John Grisham - Testament
240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
241. Barbara Rosiek - Kokaina
242. Clifford D. Simak - Pierscien wokol slonca
243. H.P. Lovecraft - Dagon
244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
252. Roland Topor - Dziennik paniczny
253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
254. Antologia "Dawka Milosci"
255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
259. Terry Pratchett - Dywan
260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
261. Terry Pratchett - Mort
262. Terry Pratchett - Panowie i damy
263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
268. Mark Twain - Listy z Ziemi
269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
273. Wiktor Suworow - Akwarium
274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
286. Joseph Heller - Paragraf 22
287. Piers Anthony - Zrodla Magii
288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
289. Terry Pratchett - Kosiarz
290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
294. John Grisham - Firma
295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
299. Anne McCaffrey - Sassinak
300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
306. M. Heindel - Astrologia
307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
309. Stephen King - Zielona Mila
310. Glen Cook - Biala Roza
311. Harry Harrison - Zima w edenie
312. Neil Gaiman - Dym i lustra
313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
314. David Brin - Listonosz
315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
319. Albert Speer - Wspomnienia
320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
322. Fenix 0'90
323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
329. Stanislaw Lem - Fiasko
330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
335. Stanislaw Lem - Eden
336. Stanislaw Lem - Katar
337. Robert Harris - Vaterland
338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
339. Arthur C. Clarke - Rama II
340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
348. Tom Clancy - Oblezenie
349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
350. Connie Willis - Przewodnik Stada
351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
353. Jack L. Chalker - Charon
354. Demond Bagley - List Vivero
355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
362. Herodot - Dzieje
363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
364. Robert Spector - Amazon.com
365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
369. Stanislaw Lem - Glos Pana
370. William Gibson - Neuromancer
371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
379. John Grisham - Raport Pelikana
380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
[ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
[ adresem http://www.s-d.releases.prv.pl ]
ÇÇěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěÇÇ
[ K O N T A K T ]
WWW : www.scan-dal.prv.pl
FORUM : www.bwforum.prv.pl
e-mail : ScanHQ@wp.pl

Ďîä˙ęóâŕňč Ďîěčëęŕ?

Äî÷ŕňč ďiçíiřĺ / ďîäiëčňčń˙